Bajki fantastyczno-humorystyczno-filozoficzne



Bajka o niemożliwości, albo współzależność pojęć

        Rzecz działa się dawno, dawno temu, jednak nie za żadnymi górami, lasami czy innymi częściami krajobrazu, tylko na odległej planecie, jednej z tych, jakie kryje w sobie niezbadany kosmos. Mieszkał na niej król. A skoro był król to i poddani być musieli, gdyż nie podobna aby taki istniał bez tych, którymi rządzi.
            Nazywał się Pepex III Błyskotliwy ( przydomek ten nadał sobie sam ) i będąc monarchą absolutnym, mógł czynić wszystko podłóg swojej woli, przeważnie ku niezadowoleniu Papituków – tak zwani byli mieszkańcy tej planety ( notabene, rad jestem, że bajkę tę piszę a nie opowiadam, gdyż według języka Papituków czytając ostatnią literę imienia władcy, wymawia się cały alfabet, ).
            Król słynął z nad wyraz oślego ( nie obrażając tego zwierzęcia ) uparcia, które w połączeniu z jeszcze bardziej nad wyraz unikalnym talentem do wymyślania pomysłów głupich, dawało efekty potworne w swoich skutkach.
        W młodości postanowił, że zostanie najwspanialszym królem, jakiego zna historia, który zlikwiduje wszystkie niedole związane z życiem, przez co, za jego rządów nastanie „raj na ziemi”. Na nieszczęście Papituków, jego nadgorliwość w zmienianiu świata nie szła w parze z rozumem, którego według podejrzeń doradców nie miał wcale. W celu nabycia tak niezbędnej dla króla materii wysłano go na bardzo długie studia, przed którymi usilnie zapierał się, twierdząc, jakoby mądrość miał wrodzoną, jednak został przekonany za pomocą zmyślnej metafory: „diament piękny się rodzi, lecz i jego trzeba oszlifować”.
         Doradcy od początku wiedzieli, że Pepex rozumu ani krzty nie posiada, jednak wciąż próbowali nauczyć go tego i owego o rozsądnym władaniu. Niestety starania te poszły na marne, gdyż to, czego go uczyli rozumiał po swojemu i najczęściej kompletnie na opak, co suma summarum,  dało więcej kłopotów niż korzyści.
         Największym jednak błędem było ukazanie Pepexowi świata filozofii, a konkretnie praw logiki. Podczas jednego z wykładów poznał ciekawe twierdzenie, które brzmiało, że: aby przestało istnieć zjawisko musi przestać istnieć jego przyczyna. A z racji tego, że tworząc państwo idealne, co było jego gorącym zamiarem, chcąc nie chcąc, trzeba usunąć sporą listę negatywnych zjawisk, począł był dumać nad likwidacją przyczyn.
       Jak już wspomniałem lista zjawisk, którymi trzeba się zająć, nie należała do najkrótszych, więc postanowił w pierwszeństwie skupić uwagę na tych problemach, których likwidacja najprędzej przybliży państwo do „raju na ziemi”. Uznał, iż to ubóstwo sprawia, że człowiek żyje w smutku i niedoli, przez co los mu cierpki i niepewny. Pepex doszedł do wniosku, iż przyczyną takiego stanu jest niechybnie pustka w sakwie sporej części poddanych.
     Uparłszy się zlikwidować przyczynę, o której mowa, z trudem, bo ciężko było mu rozstawać się z majątkiem, kazał rozdać ubogim połowę tego, co w skarbcu swym posiadał. Dało to jednak kiepski efekt, ponieważ gdy zaprosił przed swój majestat kilkoro poddanych i zadał im pytanie: czy czujecie się biedni?, oni rzekli jak jeden, że pieniądze dostali, za co wdzięczni są dozgonnie, zaklinali, że żyje im się troszkę lepiej, ale nadal czuli, iż są biedni. Rozsierdził się król i w szale okrutnym kląć począł, po czym ostygłszy nakazał resztę majątku dla biednych rozdać. Jednak nie minęło kilka dni, jak posłaniec wrócił spośród ludu niosąc wieść, że żyje się jakby lepiej, ale bieda jak była, tak i jest. Pepex znów począł w złości krzyczeć w niebogłosy, całą noc nie spał dumając nad wyjściem, aż wraz z jutrzenką koncept wszedł mu do głowy. Dumał tak. Skoro biednych z biedy tylko pieniądz wyciągnąć może, a skarbiec pustką świeci, nie ma już z czego poddanym dogodzić. Ujrzał tedy przyczynę w nich samych i postanowił się ich pozbyć. Tak, jeśli ubogich nie będzie, to i o biedzie każdy zapomni, że takowa istniała, i tylko w bajkach będzie o niej mowa, a dzieci dziwować się będą, jak to możliwa taka bieda była.
       Uradowany Pepex podzielił się swoją myślą z doradcami, którzy nie kryli zażenowania. Usiłując wydrzeć z głowy króla tak niedorzeczną myśl, nie szczędzili ostrych słów pogardy, co u Papituków było istnym kuriozum, gdyż jak wcześniej wspomniałem król miał władzę absolutną i nietaktem było krytykowanie jego słów, nawet najśmielszych, czy też najgłupszych. Po godzinie doradcy, jak jeden, postanowili opuścić króla udając się w kosmos. Został z nim w pałacu tylko jeden, który zwał się Aba.
         Nazajutrz Pepex rozkazał by żandarmeria zawiadomiła mieszkańców, aby ci którzy czują się biedni zebrali się na placu przed zamkiem. Nie minęło południe a przed pałacem roiło się od głów. Tłumy które zmierzały w stronę placu wydawały się nie mieć końca. Wreszcie postanowił wyjść i przemówić. Nakazał aby wszyscy złożyli podpisy wraz z adresami swoich domostw. Do wieczora uzbierała się wielka sterta papieru. Pepex nakazał aby żandarmeria dopilnowała żeby wszystkie te osoby załadować w statki i wysłać w kosmos. Akcja ta trwała blisko trzy tygodnie, a gdy Aba doniósł królowi, że właśnie odesłano ostatniego biednego w kosmos, na twarzy Pepexa  zagościła nieopisana radość, przez co do wieczora nie mógł się nacieszyć sukcesem i podziwem dla swojej niespotykanej mądrości.
          Radość trwała jednak tylko do ranka. Aba nie potrafił znaleźć słów, jakimi miał przekazać wiadomość, że po tak zmyślnej i spektakularnej akcji, jaką przeprowadzili, nie udało się odesłać w kosmos wszystkich biednych. Nie muszę więc opisywać, w jaki sposób Pepex zareagował na poranną nowinę. Po całym dniu dumania doszedł do wniosku, że nie wszyscy biedni stawili się na placu. Pewnie jedni nie mogli, albo im się nie chciało – myślał w duchu. Aba zaproponował by przejrzeć spis ludności, w którym są informacje o majątkach poddanych, dzięki czemu już żaden biedny się nie ostanie. Pepex pochwalił wspaniały koncept doradcy i uczynił wobec niego wielki zaszczyt, dając mu pięć złotych odznaczeń dla zasłużonych i mianując super doradcą.
          I poczęli urzędnicy przeglądać ogromne sterty dokumentów i wybierać biednych spośród bogatych, a następnego dnia król, z uśmiechem na twarzy podpisywał rozkaz ponownych, przymusowych deportacji w kosmos. Jednak i tym razem, wieści doniosły, że biedni nadal są na planecie, więc król znowu rozkazał zajrzeć do mniejszej już sterty dokumentów i szukać tych, co mają najmniej pieniędzy.
          Tak jak poprzednio, tak i tym razem, pomimo wielkich starań, bieda jak była, tak i pozostała, choć taka jakaś jakby mniejsza i jakby mniej biedna od tej poprzedniej. Ale bieda pozostanie biedą. a więc w myśl planów króla, zlikwidowana być musi. I znowu urzędnicy poczęli przeglądać, znacznie mniejsze już sterty papierów, które właściwie nie były już stertą, tylko niewielkim archiwum, w porównaniu z tym, czym były pół roku temu. Urzędnicy ci zauważyli, że osoby posiadające najmniej pieniędzy – to znaczy biedne – posiadają dość dużo pieniędzy, nawet powiedzieć by można, że pół roku temu to chyba bogaczami by być mogli. Jednak rozkaz, rozkazem i kolejny transport w kosmos uszczuplił populację, i tak już mało licznych Papituków. Sytuacja mogła by trwać w nieskończoność, lecz na jej drodze stała coraz mniejsza liczba mieszkańców planety, którzy wciąż, w porównaniu ze swoimi współbraćmi byli albo bogaci, albo biedni.
        Pepex począł łysieć na głowie, nie spał po nocach i przez cały czas widywano go wyłącznie w złym humorze. Nie mógł się nadziwić, że wysłał już większość biednych poddanych hen daleko w kosmos, a mimo tego bieda jak była, tak i pozostała. Obłęd w jaki wpadł sprawił, że deportacje trwały nadal. Aż pewnego dnia stała się rzecz straszna. Aba nie mógł znaleźć odpowiednich słów, aby przekazać królowi niewiarygodną nowinę. Okazało się, że na planecie zostały tylko dwie osoby. On i Pepex. Król już całkiem wyłysiały spojrzał w oczy Aby i rzekł: Ostaliśmy tylko my. Ja bogaty, ty biedny. Aba wiedział co ma zrobić. Wsiadł do wielkiej rakiety i wystrzelił się w kosmos.
         I tak pozostał na planecie tylko król. Ani bogaty, bo z kim mógł porównać swoje bogactwo, ani biedny bo i bogatych nie było obok niego. A tak właściwie, to chyba jednak był biedny, bo co to za król co nie ma poddanych?


Bajka ta, napisana w maju 2008, została opublikowana w miesięczniku studenckim "Żakpress" (numer czerwcowy) wydawanym przez Kolegium Licencjackie UMCS w Białej Podlskiej





Bajka o rekordzie nie do pobicia, albo zgubna przesada w dążeniu do celu


          Na malutkiej planecie Tamtam, w odległej galaktyce zwanej „Drogą czekoladową” odbyły się kiedyś zawody, które poruszyły cały wszechświat, a dzięki którym planeta ta, tak mała i tak odległa, jest nam po dziś dzień znana. Zawody, o jakich mowa, były trochę nietypowe. Piszę – były – ponieważ od tamtego czasu nikt nie kwapił się do zorganizowania nowych, mając na uwadze pamiętne wydarzenie o jakim opowiada ta bajka. Otóż, co roku na planecie Tamtam odbywały się zawody w dmuchaniu balonów. Reguły były proste. Wygrywał ten kto nadmuchał największy. Wydawałoby się, ot co balon nadmuchać, ale mieszkańcy Tamtam przykładali się do tego zadania solidnie, nadmuchując nieraz balony wielkości domów, a nawet zamków. Nam ziemianom mogłoby się wydawać to niemożliwe, gdyż balony zazwyczaj pękają kiedy osiągają wielkość arbuza. Tamtamtanie jednak na potrzebę zawodów i nowych rekordów stworzyli takie balony, które nigdy nie pękały, a jedynie można z nich było spuścić powietrze, co podczas zawodów kończyło się zdmuchnięciem większości smakołyków, czekających na stołach, na szturm głodnych gości.
       Dzień ostatnich zawodów w dmuchaniu balonów był bardzo przyjemny. Kilka chmurek, bez efektu, próbowało toczyć batalię z nieustannie świecącym słońcem, które choć było lato, nie uprzykrzało się zbytnio zgromadzonym na stadionie widzom. Do walki o tytuł najlepszego dmuchacza balonów stanęło ośmiu najbardziej znanych zawodników. Każdy pamiętał ostatnie zawody, na których tegoroczny faworyt nadmuchał balon tak duży, że prawie nie zmieścił się na stadionie, przez co organizatorzy zaczęli się zastanawiać nad budową większego obiektu do przyszłych konkursów. Nie trzeba więc dodawać, że emocje publiczności były napięte, i że każdy spodziewał się, iż tegoroczne zawody dostarczą jeszcze większych wrażeń. Przed każdym zawodnikiem widzowie wstrzymywali oddech nie mogąc się nadziwić sile, jaką ten musiał włożyć w nadmuchanie tak ogromnego kolosa, a każdy z balonów był większy od poprzedniego. I tak balony rosły i rosły, a opadający z sił, wycieńczeni zawodnicy mdleli puszczając coraz to większe giganty. Ostatni na murawę wszedł Baba, tegoroczny faworyt, którego przywitano wyjątkowo ciepłymi brawami.
       Był to niski pucołowaty młodzieniec, który od najmłodszych lat pasjonował się dmuchaniem balonów, czemu poświęcił się tak mocno, że nie skończył nawet szkoły i do dzisiaj ma problem z recytacją alfabetu. Dmuchanie było jego pasją. Ćwiczył całymi dniami, a czasem i nocami, tak, że ani koleżankom, ani kolegom nie udawało się go odciągnąć od treningów nawet na chwilę, czy to na jakąś zabawę, czy nawet na krótki spacer. Baba marzył o tym, że nadmucha kiedyś tak wielki balon, iż nigdy nie znajdzie się śmiałek, któremu uda się stworzyć większy.
         Baba w tym roku przygotował się szczególnie. Publiczność zamarła gdy wszedł na murawę stadionu. Wziął głęboki oddech i z wielkim namaszczeniem przyłożył do ust balonik, który niebawem miał się stać gigantem. Zaczął dmuchać. Wydął policzki jak trębacz jazzowy, a pot spływał mu obficie po czole. Dmuchał i dmuchał. Aż nagle widownia zadrżała. Ludzie zaczęli uciekać z trybun. Przerażający gigant przewrócił stoły, z jakich zazwyczaj powietrze ze spuszczonych balonów zdmuchiwało jedzenie. Balon nie mieścił się już na stadionie, a Baba zrobił się taki czerwony, że w słowniku Tamtamtan do dziś istnieje zwrot – czerwony jak Baba. Na Tamtamie zrobił się ciemno, gdyż rosnący kolos zasłonił słońce. Przestraszeni ludzie uciekali gdzie mogli, ale balon rósł tak szybko, że nikt nie był w stanie przed nim uciec. Sam Baba chciał już przestać, ale nie mógł nic zrobić. Gigant rósł i rósł, aż przykrył cały  Tamtam. Spowodowało to przeciążenie planety, która już miała wypaść z orbity i spalić się dolatując do słońca, gdy nagle do dmuchania zabrakło tlenu i Baba począł wciągać przez nos najpierw stadion, potem ludzi, drzewa, lasy  i wodę. Jednym słowem w kilka minut wciągnął całą planetę. Krążył po kosmosie wciągając najpierw sąsiednie planety, potem słońce – bezsilne wobec niezniszczalnych balonów jakie produkowali Tamtamtańscy naukowcy. W końcu doszło do tego, że skończył się kosmos i Baba nie mając już co wciągać aby nadmuchać balon, wciągnął samego siebie.
          Od tamtego momentu cały wszechświat znajduje się w wielkim balonie. Nikomu nic się nie stało. Ludzie żyją tak, jak żyli. Drzewa, rzeki, skały i stadion stoją tak, jak stały,  a planety i słońce krążą niezmiennie po swoich orbitach. Tylko Baba chodzi jakiś wychudzony i ściągnięty. W końcu wciągnął przez nos cały kosmos. Pociesza się tylko tym, że spełniło się jego marzenie. Wie to na pewno. Już nikt nigdy nie nadmucha większego balonu.




sierpeń 2008




Bajka o zgubnych skutkach zapomnienia o codzienności, albo historia Abudaba Adibala.

         Abudab Adibal był już starym mężczyzną. Od maleńkości mieszkał na bagnach, gdzie hodował bagniste roślinki lekarskie, w które zaopatrywał pobliskie apteki. Pewnego dnia, gdy leżał chory w swoim łóżku, zaczął głęboko rozmyślać i doszedł do wniosku, że jego dotychczasowe życie było dosyć ubogie i będąc małym chłopcem nieco inaczej je sobie wyobrażał.
Abudab zawsze marzył o tym, żeby podziwiać uroki świata, podróżować od miasta do miasta oraz stawiać swoje stopy w miejscach, w jakich żadna inna stopa jeszcze nie stawała. Chociaż marzenia usilnie domagały się realizacji, nie mógł się zdecydować nawet na najkrótszą wycieczkę do miejsc o jakich śnił co noc. Zawsze znajdowała się jakaś pilna sprawa, lub wymówka, która nie dawała mu opuścić bagien. Gdy powrócił do zdrowia, zorientował się, że nie zostało mu już wiele życia na tej planecie, dlatego postanowił zrealizować wszystkie plany, jakie snuł od czasu gdy tylko jego umysł nabył tą zdolność, co się snuciem nazywa.
Zwołał swoich trzech synów: Eda, Edbala i Adamana i tak im rzekł:
- Synowie moi, świat jest tak duży i wiele dziwów kryje, które chciałyby zobaczyć oczy moje, usłyszeć uszy moje i dotknąć dłonie moje. Wielki mnie smutek ogarnia na myśl, że marząc o podziwianiu tych wszystkich piękności naszej planety, nie było mi dane ani razu opuścić bagien i skosztować tego o czym śnił. Jestem już stary i nie dam rady podróżować, ale wczoraj wpadłem na koncept, który może pomóc ulżyć mi w mojej niedoli. Oto jednemu z was dam oko swoje, z którym podąży on w piękne miejsca, dzięki czemu będę mógł je ujrzeć. Który z was ulży mnie staremu i wypełni ojcowską prośbę?
Na to pytanie każdy z synów zapewniał, że jest gotów na taki czyn wobec ukochanego ojca, co zresztą wszyscy trzej uważali za zaszczyt. Po krótkiej rozmowie postanowili, że w podróż uda się najmłodszy syn Adaman, jako jedyny, który nie posiada jeszcze rodziny i pracy, które mogłyby być przez to zaniedbane.
Abudaba ogarnęło wielkie podniecenie, przez co momentalnie wyzdrowiał, pokraśniał na twarzy i nie mógł zasnąć przez całą noc, rozmyślając gdzie by to wysłać swoje spragnione widoków oko.
Rankiem przyszedł do niego Adaman. Abudab wyjął z oczodołu niewyspane, lewe oko, o które kazał dbać jak o własne, i zawinął je najpierw w delikatną, jedwabną szmatkę a później w drugą lnianą, po czym powiedział do syna takie słowa:
- Długo się zastanawiałem nad miejscem, w które chciałbym byś się udał. Jest tyle piękna na tym świecie, jednak najwięcej szczęścia przyniesiesz sercu memu jeśli podążysz ku świątyni mojej ukochanej bogini Aszu-Baszu.
- Ojcze kochany. – odrzekł najmłodszy syn – Nie tylko twoje oko będzie się radować na widok majestatu świątyni Aszu-Baszu.
Po tych słowach ucałowali się wzajemnie i Adaman natychmiast wyruszył w podróż. Starzec przepełniony wielką radością, cieszył się jak dziecko mogąc oglądać świat nie wychodząc z domu. Adaman podczas podróży, co raz, wyciągał ojcowskie oko i pokazywał to piękne góry, to znowu lasy, to z kolei różne rośliny i zwierzęta, jakich Abudab zapewne nigdy nie widział na bagnach. Gdy Adaman dotarł do celu, od świtu do zmierzchu przechadzał się po świątyni z okiem ojca, które nie posiadając się z radości, roniło, raz po raz, łzy szczęścia. Minął jednak dzień i przyszedł czas aby oko wróciło z powrotem do właściciela. Gdy ojciec ujrzał w progu syna wracającego z podróży uściskał go mocno i rzekł, że teraz czuje, iż na łożu śmierci nie będzie cierpiał tak okrutnie jak gdyby fascynująca podróż nie miała miejsca.
Minął miesiąc, może dwa, a Abudab pomyślał sobie, że skoro wyprawa do świątyni Aszu-Baszu odbyła się bez problemów i przyniosła mu wiele radości, to może powtórzyć całe przedsięwzięcie i wysłać swoje oko w jeszcze inne miejsce, bo w końcu na świecie jest wiele rzeczy, których jeszcze nie widział, a widzieć może. Stało się tak, że każdy z synów podjął po jednej wyprawie, dzięki czemu starzec ujrzał wspaniałe miasto Ber-Szebat zbudowane z kości słoniowej, święty ogród bogini Asze-Rasztarte i ogromny wodospad na rzece Gani. Okazało się, że wysyłanie części ciała w odległe zakątki świata jest znakomitym sposobem na to aby nadrobić stracone lata, jakie przesiedział na bagnach. Abudab doszedł w końcu do wniosku, że nie tylko chciałby widzieć ale także móc dotykać, powąchać czy też usłyszeć to i owo. Nie minął więc rok jak różni podróżnicy, osoby bliskie i zaufane, bądź też specjalnie wynajęte za niemałe pieniądze, podróżowały po świecie z różnymi częściami Abudaba. I tak nos swój wysłał do krainy Szeter, gdzie mógł wdychać cudowną woń niespotykanych kwiatów. Uszy do miasta Bat, gdzie występowała sławna piosenkarka potrafiąca śpiewać dwie piosenki na raz. Z kolei stopy zabrał jego przyjaciel z lat młodości po to, aby stawiać je w miejscach, gdzie żadna stopa jeszcze nie stanęła. Właściwie wiele można by wymieniać. Starzec w niedługim czasie zdążył zobaczyć, usłyszeć i powąchać to czego nie udało mu się przez całe życie.
Przyszedł wreszcie do niego Adaman. Ojciec siedział na łóżku bez stóp, nosa, uszu i oczu. Powiedział synowi, że chciałby jeszcze aby zabrał jego dłonie do krainy Szisza, gdzie będą mogły dotknąć cudownego kamienia Al.-Kabazi, i, aby zabrał jeszcze jego usta do świątyni Beter-Matre, gdzie będzie mógł westchnąć przed jej wspaniałym posągiem. Posłuszny syn zdjął ojcu ręce i usta, schował je do worka i powędrował na północ do krainy Szisza.
Adaman siedział sobie na swoim łóżku. Właściwie można by rzec, że nie on, tylko jego korpus i głowa, ponieważ połowa ciała wędrowała na wszystkie strony świata, ale jakkolwiek by rzec, gdzie jest Adaman, czy tu czy tam, zostawmy te rozważania filozofom i przyjmijmy więc dla potrzeb bajki, że siedział na łóżku w swojej chatce na bagnach.
Więc siedział tak i siedział, aż nagle poczuł głód, który stawał się coraz bardziej nieznośny. Starzec ocknął się i począł zastanawiać się, jakim to sposobem przygotuje sobie strawę. Przecież nie miał ani rąk, ani ust, ani w ogóle wszystkiego co pomogłoby mu napełnić coraz bardziej burczący brzuch. Nie minęło kilka chwil a panika ogarnęła jego umysł do tego stopnia, że wszystkie członki wędrujące po świecie poczęły się skręcać i wyskakiwać z worków podróżnych. Usta krzyczały do Adamana aby wrócił na bagna, bo ojciec jest bardzo głodny, a reszta członków rozsianych po całym świecie, w ślad za nimi, również domagała się powrotu do swego ciała. Niestety, Adaman tak jak i inni był daleko od bagien i powrót, chcąc nie chcąc, musiał mu zająć kilka dni. Tymczasem Abudab leżał bezradny na łóżku wysychając z pragnienia i głodu, aż wreszcie wysechł do reszty i umarł.
Gdy powróciły już wszystkie członki, poskładano ciało do stanu w jakim znajdować się powinno i pochowano w malutkiej kapliczce niedaleko bagien, gdzie na pewno pozostanie w całości, a Adaman przejął hodowlę po ojcu, bo ktoś przecież musi dostarczać zioła aptece.

Październik 2008

Opublikowano w Żakpress (listopad/grudzień 2008)







Bajka o orzechu trudnym do zgryzienia, albo historia Bob-Loba.

Całkiem niedawno temu, w odległej galaktyce Obis-bobis, na końcu nieskończonej przestrzeni kosmicznej znajdowała się planeta Duotronix. Jej mieszkańcy posiadali nietypową naturę. W ciele każdego z nich zamieszkiwały przynajmniej dwie osobowości. Dzięki temu żaden Duotron nie czuł się nigdy samotny, zawsze miał komu się zwierzyć, czy też kogo poprosić o radę. Bywali także tacy Duotroni, którzy posiadali w jednym ciele nawet pięć osobowości, a jedna z mitycznych legend mówi, że w dawnych, pogańskich czasach, kiedy Duotroni nie znali jeszcze bogini Aszu-Baszu i oddawali pokłony wielkiemu Kartoflowi, żył król, w którego ciele egzystowało aż 12 osobowości.
Duotroni byli jednopłciowi i rozmnażali się przez pączkowanie. Ich ciała był niezniszczalne, jednak każdy z nich przeżywał tyle lat, ile zajmuje jeden obrót ich planety wokół gwiazdy, o całkiem zabawnej nazwie „Nie Patrz Się Na Mnie Gamoniu”, która potrafiła na prawdę mocno oślepić swym blaskiem. Przed śmiercią ciała następowało pączkowanie. Każdy Duotron pączkował tylko raz w życiu i wydawał na świat tylko jedno dziecko, dzięki czemu liczba mieszkańców planety zawsze była taka sama i wynosiła 999 999 ciał, co daje ponad 2 miliony różnych osobowości. Imiona Duotrońskie były sumą imion zamieszkujących w ciele osobowości. Więc jeśli Duotron maił na imię Abi-Dabi  znaczyło to, że jedna osoba to Abi a druga to Dabi.
Natura Duotronów była kuriozalna, jednak o wiele dziwniejsze wydawało by się to, że dwie różne osoby zamieszkujące jedno ciało, potrafiły dojść do porozumienia, tak, że nigdy nie spotkano Duotrona, który kłóciłby się „ze sobą samym”. Było tak, ponieważ przyroda obdarzyła ich spokojną naturą, i w dodatku umieszczała w jednym ciele takie osobowości, które miały podobne charaktery i temperamenty. Oczywiście zdarzały się niekiedy kłótnie i bójki, ale zawsze toczone były między różnymi ciałami.
Pewnego dnia na świat przyszedł Duotron jakiego jeszcze „Nie Patrz Się Na Mnie Gamoniu” nie miało okazji nigdy oglądać, a możecie mi uwierzyć, że widziało ono już na prawdę wiele. Duotron ten nazywał się Bob-Lob. Od najmłodszych lat Bob kłócił się z Lobem o zabawki, sposób spędzania wolnego czasu, a nawet o to, w którą stronę pójść na spacer. Ci dwaj bracia, złączeni w jednym ciele, byli czymś niespotykanym w świecie Duotrońskim.
Bob-Lob był przypadkiem skrajnych osobowości. Lob uwielbiał spać do południa, podczas gdy Bob wolał wstawać wcześniej. Bob wprost przepadał za cukierkami czekoladowymi a nie znosił kawy, podczas gdy Lob mógł nawet trzy razy dziennie delektować się mocną, czarną i niesłodzoną kawą. Bob był zazwyczaj spokojny i ustępował bratu, chociaż często wychodził z siebie i potrafił solidnie odgryźć się Lobowi, który miał naturę wielkiego złośnika, znajdującego w kłótni z bratem najlepszą rozrywkę pod „Nie Patrz się Na Mnie Gamoniu”. To tylko niektóre z różnic jakie dzieliły obu braci. W zasadzie ich jedyną cechą wspólną było to, że obaj byli Duotońskimi osobowościami.
Bob-Lob sprawiał Duotronom wiele kłopotów. Ich częste kłótnie przyprawiały wszystkich o ból głowy. Pewnego dnia Lob zrobił awanturę Bobowi, dlatego że nie podobało mu się to, że jego imię jest drugie w kolejności. Czuł się przez to gorszy od Boba i uparcie próbował mu wyperswadować, że Lob-Bob brzmiałoby o wiele lepiej, gdyż Lob jest niewątpliwie ładniejszym imieniem od Boba. Notabene chyba miał rację, gdyż Bob w języku duotrońskim znaczyło mniej więcej „zjeść skarpetkę babci biegając dookoła domu i machając rękoma”, podczas gdy Lob można przetłumaczyć jako „zjeść banana biegając dookoła domu i machając rękoma”.
Sprzeczka braci przerodziła się w tak poważny konflikt, że Lob nie wytrzymał i zaczął mocno okładać pięściami Boba. Nietrudno się domyślić, że każde uderzenie jakie zadał  Lob, czy też Bob, bolało ich obu w takim samym stopniu. Sprawa skończyła się w sądzie najniższej instancji, który miał niezwykle trudny orzech do zgryzienia ustalając, czy to Bob pobiła Loba, i za to należy mu się kilkudniowy areszt, czy też Lob pobił Boba i to jemu, a nie Bobowi kara się należy. Jednak jakkolwiek by na to nie patrzeć, gdyby jedno z nich poszło do celi, wraz z nim powędrowałoby drugie, dlatego sędzia postanowił, że uchyli się od wymierzania kary więzienia, jednak by uniknąć dalszych sporów zarządził, aby przez trzy dni w tygodniu kłopotliwy Duotron nazywał się Bob-Lob, a przez kolejne trzy dni Lob-Bob. Było to na szczęście możliwe gdyż duotroński tydzień trwał sześć a nie siedem dni.
Takich sporów, z roku na rok, było coraz więcej, przez co Bob-Lob, podobnie jak Lob-Bob byli w sądzie stałymi bywalcami. Prawdziwe kłopoty zaczęły się, gdy Lob postanowił, że nie będzie już uczęszczał do świątyni Aszu-Baszu, i oznajmił publicznie, iż nie wierzy w istnienie tej bogini, ani innych bóstw. Była to największa niegodziwość jakiej mógł się dopuścić Duotron. Sprawa nie mogła zostać nie rozwiązana. Z racji tego Najwyższy Sąd Duotroński postanowił ukarać winnego dożywotnim pobytem w małej, zimnej i ciemnej celi, znajdującej się na najniższym poziomie ogromnej twierdzy. Jednak, gdy doszło do rozprawy obrońca przedstawił przed Najwyższym Sądem dowody na to, że Bob wcale nie podziela zdania Loba, a nawet potępia jego pogańskie poglądy i ukarał go za to kilkoma soczystymi kopniakami. Potwierdzili to świadkowie, którzy na własne uszy słyszeli okropne słowa wypowiadane przed świątynią Aszu-Baszu.
Na Sali obrad powstało wielkie zamieszanie. Jedni krzyczeli głośno, że trzeba ukarać winnego Loba nawet jeśli ucierpi przy tym niewinny Bob, podczas gdy inni żądali aby niewinny Bob nie cierpiał za grzechy Loba. Sędzia, widząc powagę sytuacji, postanowił powołać specjalną radę, która to miała się zająć sprawiedliwym orzeczeniem wyroku. Do czasu rozstrzygnięcia sprawy Bob-Lob otrzymał areszt domowy.
Rada, którą stanowiło pięciu najmądrzejszych Duotronów, zebrała się na posiedzeniu i zaczęła debatować. Pierwszy odezwał się nadworny mag Sam-Salam.
- A więc panowie przesłuchaliśmy już wszystkich świadków i niewątpliwie niezaprzeczalnym faktem jest to, że Lob dopuścił się świętokradztwa, za co słusznie należy mu się kara dożywotniego pozbawienia wolności – wygłosił wstępnie Sam.
- Ale Bob nie uczynił nic złego, a nawet zaprotestował przeciwko niegodziwemu zachowaniu swojego brata – dokończył myśl Salam.
- Co panowie sądzicie o tej sprawie? – spytał Sam
Na sali zapanowała niezręczna cisza. Sam-Salam spojrzał na twarze innych Duotronów pytająco.
Kapłan Bik-Mik wstał i przemówił do wszystkich.
- Drodzy koledzy – zaczął Mik spacerując po pomieszczeniu. – Jak wiecie dzięki naszej wspaniałej bogini Aszu-Baszu nasz świat jest miejscem najpiękniejszym na świecie. To jej boska moc sprawiła, że żyje nam się tutaj dostatnio i przyjemnie. Jesteśmy jej za to winni najwyższą cześć, i naszą powinnością jest dopilnować, by nikt nie uraził naszej bogini, a jeśli już to uczyni, obowiązek nakazuje nam ukarać niewiernego najsurowszą karą.
- Pamiętajmy, że Aszu-Baszu może się od nas odwrócić i szczęście pryśnie jak bańka mydlana – dodał Bik.
Generał Bubu-Dubu wstał z fotela i powiedział:
- Rzeczywiście, zgadzam się z Bik-Mikiem – stwierdził Bubu. – Musimy myśleć o wszystkich mieszkańcach naszej planety. Kto wie, czy w tym miejscu nie ważą się losy naszej cywilizacji. Od nas może zależeć przyszłość tej krainy.
- Dlatego myślę, że najlepszym rozwiązaniem byłoby ukaranie winnego, pomimo iż ucierpi niewinny. – powiedział stanowczo Mik.
- Ale czy to się godzi? – rzekł Kiwi, który był jedną z osobowości filozofa Kiwiego-Wiwiego.
- Czy się godzi? – spytał Dubu. – a odpowiedz mi na pytanie drogi kolego, czy jeśli okaże się, że oszczędzając tego jednego, zaszkodzimy wszystkim?
- Nie mamy pewności, czy ten haniebny incydent rozgniewał Aszu-Baszu do tego stopnia, by chciała za niego ukarać całą populację Duotronów. – odparł Wiwi.
- Racja. – odezwał się Tata, będący jedną z osobowości hrabiego Tata-Rata. – Uważam, że Aszu-Baszu, która jest dla nas dobrą boginią, nie uczyni niewinnym krzywdy.
- Podejrzewam, że nawet mogłaby zesłać na nas srogą karę za to, że skutkiem ubocznym ukarania Loba, będzie cierpienie Boba, który jest, jak panowie wiecie jednym z najcnotliwszych wiernych Aszu-Baszu. – dodał Kiwi.
Sam-Salam wstał i podrapał się po głowie.
- Więc czy ukażemy, czy też nie ukarzemy Loba, istnieje prawdopodobieństwo, że rozgniewamy Aszu-Baszu. – zauważył Salam.
- Jednak jeśli będziemy stać bezczynnie i nic nie zrobimy, rozgniewamy boginię naszą biernością – dodał Sam.
Zebrani zamilkli i popatrzeli sobie w oczy. W pomieszczeniu zrobiło się ciepło od oparów pracujących na pełnych obrotach mózgów.
- Ach gdybyśmy mogli tak przeciąć na pół tego kłopotliwego Duotriana tak, żeby Bob znalazł się w jednej, a Lob w drugiej części. Mielibyśmy kłopot z głowy. – zażartował Rata.
Jednak nikomu nie było do śmiechu. Ciszę ponownie przerwał Sam-Salam.
- Panowie, proponuję abyśmy zakończyli na dzisiaj posiedzenie i przespali się spokojnie z wszystkimi myślami i argumentami. – powiedział Salam.
Proponuję spotkać się jutro o tej samej porze. – rzekł Sam.
Cała piątka opuściła salę. Noc była wypełniona intensywnymi myślami do tego stopnia, że nad zamkiem pojawiła się całkiem obfita mgła spowodowana oparami z pracujących mózgów. Podobno była tak duża, że księżyc o równie śmiesznej nawie jak duotrońskie słońce – „Możesz Na Mnie Patrzeć Ile Chcesz” – był ledwo widoczny na niebie.
Następnego dnia rada zebrała się ponownie i dyskutowała długo, i o wiele bardzie zaciekle, niż dzień wcześniej. Gdy każdy ze zgromadzonych wykrzyczał się i namachał rękoma, i wszyscy wyraźnie opadli już z sił, to postanowili jednogłośnie przełożyć debatę na następny dzień. Następny dzień wyglądał podobnie, a następny po następnym był równie podobny do poprzedniego. Jedyne co ustaliła rada to terminy spotkań, które przestały się odbywać codziennie.
I tak po jakimś czasie mędrcy debatowali raz w tygodniu nad losem nieszczęsnego Duotrona, podczas gdy Bob i Lob okładali się wzajemnie pięściami i kopniakami po całym ciele. Nie wiem tego dokładnie, ale podobno do dzisiaj rada spotyka się i debatuje, a Bob-Lob cały w siniakach siedzi w areszcie domowym. Przynajmniej takie krążą plotki na końcu nieskończonej przestrzeni kosmicznej.

Marzec 2009



Bajka o najbardziej zwykłym Bobonie albo historia Zubu-Dubu.

W galaktyce Turururu, znajdującej się, mniej więcej, dwie i pół nieskończoności w prawo od ziemi, znajduje się planeta Bim-bam-bom, zamieszkiwana przez zabawny lud Bobonów.
Ich ciała, zbudowane z masy plastycznej nie spotykanej na naszej planecie, mogą przybierać dowolne kształty i zmieniać je wedle upodobania każdego Bobona. Tak więc, jeśli zawitalibyśmy na Bim-Bam-Bom, to przed naszymi oczami przesuwałyby się przeróżne, niesamowicie fantazyjne w swych kształtach żyjątka, dowolnie zmieniające się w zależności od własnego widzimisię.
Niezwykłość była wpisana w ich naturę tak głęboko, że konstytuowała ich życie. Jednak jeden z Bobonów, imieniem Zubu-Dubu, postanowił, wbrew owej naturze gatunku, zostać najzwyklejszym, przeciętnym, nieoryginalnym Bobonem. W tym celu studiował wszelkie statystyki dotyczące życia codziennego swoich współbraci, tak aby wyszczególnić cechy i zachowania najbardziej powszechne swemu gatunkowi. Dzięki temu mógł w pełni wyzbyć się oryginalności, i tym samym, stać się przeciwnym naturze, przeciętnym Bobonem.
Zadanie było diablo trudne. Musiał dostosować, nie tylko swój kształt, ale także wszystkie czynności życiowe do sztywnych ram wynikających ze stert makulatury wypełnionej rzędami cyfr, liter i różnych innych znaczków. Nie muszę chyba dodawać, że perfekcjonista, jakim był Zubu-Dubu nie mógł sobie pozwolić na jakiekolwiek najmniejsze odchylenie od średniej, toteż aktualizował statystyki każdego dnia, co absorbowało go w zupełności. Po niecałym roku stał się najbardziej, jak to tylko było możliwe, przeciętny.
Wieść o ekscentrycznym Zubu-Dubu okrążyła świat. Wkrótce na całej Bim-Bam-Bom nie było ani jednego Bobona, który by o nim nie słyszał. Część środowisk konserwatywnych okrzyknęła go nawet zboczeńcem kalającym naturę Bobonów, apelując do władz o rozprawienie się z tym hultajem.
Zubu-Dubu nic sobie z tego nie robił. Wszystko wydawało się być w jak najlepszym statystycznym porządku. Jednak nasz bohater, dumny ze swojej przeciętności, niezbyt długo miał okazję się nią szczycić. Odwiedził go stary filozof Nobo. Rzekł tylko tyle: „Drogi Zubu-Dubu, jakiś ty głupi. Chcesz być najbardziej przeciętym Bobonem, a tym samym osiągając to, stajesz się jeszcze bardziej oryginalny od wszystkich. Twoja zwykłość jest najbardziej niezwykłą ze wszystkich niezwykłości”. Zubu-Dubu słysząc te słowa załamał się strasznie. Podobno przez miesiąc nie wychodził z domu. Z tego co powiadają w wielkim kosmosie, powrócił do swojego naturalnego stanu oryginalności. Pewnie uznał, że będąc kimś niezwykłym, można tak naprawdę być kimś całkiem zwyczajnym. Przynajmniej na swój sposób.

październik 2009





Bajka o konstruktorach światów albo potajemny projekt Jehowy

Jehowa długo wahał się czy zdradzić siostrze swoją tajemnicę. Argumentów żeby trzymać język za zębami było więcej, ale ta nieodparta chęć pochwalenia się komukolwiek była silniejsza. Padło na siostrę z prostego względu - w pałacu było ich tylko troje. On, jego siostra Etola i ojciec Maron-Ha.
Jehowa wiedział, że Etola może być przeciwna temu co chce uczynić, jednak równie dobrze wiedział, że może ją wciągnąć w całą sytuację, zyskując pomoc w projekcie i jednocześnie rozłożenie odpowiedzialności za jego skutki w sytuacji, gdy ojciec dowie się o wszystkim.
Stojąc przed pokojem siostry rozchylił dłoń i jeszcze raz nacieszył oko skradzioną z pracowni ojca fiolką. Jej widok sprawił, że poczuł w sobie niesamowitą moc. Oto trzymał w dłoni wielkie osiągnięcie techniki, zwieńczenie milionów lat pracy Marona-Ha, genialnego artysty, konstruktora świata.
Maron-Ha zarządzał kosmosem. Jego życie było nieustanną pracą nad przemienianiem prostych form w bardziej złożone. Nieustannie studiował przestrzeń kosmiczną prowadząc w niej setki eksperymentów o doniosłym znaczeniu. Pracę tę traktował ze starannością i namaszczeniem, nazywając ją sztuką a siebie artystą. Ostatnio, od blisko sześciu miliardów lat, prowadził cykl badań nazwanych „projekt życie 2”, który zastąpił mało ciekawy i jeszcze mniej efektywny „projekt życie 1”. Oba polegały na tworzeniu w różnych, odległych od siebie zakątkach wszechświata, cywilizacji istot żywych, posiadających wolną wolę, zdolność myślenia i wpływania na otoczenie. Do tego typu eksperymentu skłoniło Marona-Ha znudzenie światem materialnym, jego przewidywalność i mechaniczność. Przeciwieństwem nudnego kosmosu było życie, to zaskakujące spektrum zachowań, nieustannie przynoszące coś nowego. „Życie 2” oparte było na prostych białkach połączonych ze sobą w sekwencję, którą konstruktor nazywał DNA. Maron-Ha realizował w jednym czasie około kilkaset projektów, prowadzonych w różnych warunkach środowiskowych, co dawało wiele interesujących wyników. Na każdą z planet, na których istniały odpowiednie warunki, wysyłał kod DNA, a następnie pozostawiał go samego sobie, obserwując wyniki. Na niektórych planetach w toku ewolucji pojawiały się bardzo charakterystyczne istoty, potrafiące w dość dużym, jak na swoje skromne możliwości, stopniu zapanować nad własnym otoczeniem. Tych nazwał Ludźmi. Występowali w różnych wariantach, jednak mieli bardzo dużo cech wspólnych, głównie taką, że panowanie nad swoim światem zdobywali przy użyciu rozumu oraz w oparciu o współpracę i życie społeczne. Różnorodność form była piękna sama w sobie. Na jednych planetach ludzie żyli w niesłychanej harmonii, nieustannie tworząc, na innych panował chaos – w skrajnych przypadkach ludzie potrafili doprowadzić do destrukcji własny gatunek. Pomimo tego, Maron-Ha przyjął strategię nie interweniowania w życie społeczne tych istot, choć leżało to w jego mocy. Wielu ludzi dochodziło do wniosku, że są stworzeni przez jakąś genialną istotę nazywaną bogiem, której oddawali cześć. Wniosek ten ujmowali w system związany z określonymi poglądami, moralnością, zachowaniami – nazywany przez nich religią. Pomimo, iż Maron-Ha nigdy nie próbował kontaktować się z ludźmi, oni za każdym razem usilnie tworzyli święte księgi, będące przekazem słów boga, wszelkiej maści nakazy i zakazy, byli nawet tacy, którzy twierdzili, że rozmawiali z nim samym. Ale nie miało to dla niego większego znaczenia. Maron-Ha wiedział, że mógł interweniować, wpływać na zachowania ludzi tak aby tworzyć światy idealne, ale o wiele ciekawsze było pozostawienie całej sprawy dwom mechanizmom: biologicznemu i przypadku. Po prostu, jego koncepcja sztuki zakładała stworzenie dzieła i następnie pozostawienia go, aby żyło własnym życiem. Nie oznaczało to bynajmniej, że nie czuł odpowiedzialności za wykonane dzieła. Swoje tworzenie i studiowanie jego efektów traktował całkiem poważnie i za każdym razem, kiedy dzieło okazywało się doskonałe, miał poczucie spełnienia, a gdy było marne, niezadowolenie.
Jehowa od zawsze przyglądał się ojcu, podziwiał go, wspólnie z nim poznawał świat i notował najważniejsze odkrycia. Jednak czuł w tym wszystkim niedosyt. Pomimo, że miał kontakt z tą fascynującą pracą, gryzło go strasznie, że wszystko jest dziełem ojca, a on będąc w jego cieniu, jako obserwator, nie dostąpił zaszczytu bycia twórcą, kosmicznym artystą. I to właśnie ta chęć dorównania ojcu i doświadczenia tego uczucia, prawdziwego tworzenia skłoniła go, pomimo zakazu Marona-Ha, do podjęcia ryzyka stworzenia własnego świata.
Trzymając w ręku fiolkę z DNA wszedł do pokoju siostry.
- Siostro muszę ci coś powiedzieć, ale jest to sekret, więc z góry proszę abyś obiecała, że zostanie on między nami.
- Znając twoje upodobanie do czynienia głupot – zaczęła Etola – już na wstępie zaczynam się bać.
- Daruj sobie siostrzyczko – skwitował chłodno Jehowa.
- No dobrze, jestem ciekawa z czym tym razem do mnie przychodzisz. Obiecuję dotrzymać tajemnicy.
- Mam pewien pomysł – rzekł i otworzył przed siostrą dłoń. Błyszcząca w niej fiolka mówiła wszystko.
- Jeśli ojciec się dowie będzie bardzo zły.
- Wiem, ale wszystko przemyślałem. Poszukam odpowiedniej planety z dala od głównych obszarów działalności ojca i będę obserwował eksperyment wtedy, kiedy będzie on odpoczywał. Kosmos jest przeogromny, tatuś nawet nie zauważy, że gdzieś tam coś się dzieje, to przecież tylko jedna planeta. Jak coś pójdzie nie tak to ją zniszczymy i zapomnimy o całej sprawie. Przyznaj się, też pewnie nie raz myślałaś o tym?
- Przyznam ci się szczerze, że tak. – odparła Etola. – Ale zaczynam się powoli bać.
- Spokojnie. Wszystko będzie w porządku, przecież od trzech miliardów lat pomagam mu przy pracy nad życiem dwa. Mam już spore doświadczenie.
- Na pewno większe niż ja, ale tatuś mówił, że jeszcze nie jesteśmy gotowi, że pozwoli nam samodzielnie zacząć badania jak dorośniemy.
- Myślę, że już czas najwyższy, tylko on tego nie zauważa. Traktuje nas jak małe dzieci, a nawet zaryzykuję, że nie chce się dzielić pracą, ponieważ chce mieć wszystko dla siebie. Być jedynym konstruktorem. Ba, boi się konkurencji.
- Jesteś zazdrosny?
- Może i tak – odparł Jehowa. – Ale chyba mam w tym trochę racji?
- Masz – powiedziała po chwili zastanowienia.
- Więc jak? Pomożesz mi?
- Pomogę.
- To świetnie – powiedział z ulgą Jehowa. – Razem będzie raźniej. Mam nadzieję, że uda nam się wyhodować człowieka. Mam szczegółowe parametry, które są warunkiem do powstania tego gatunku. Chcę także zrobić to nieco inaczej niż ojciec. Spróbujemy ukształtować go na własny sposób, tak żeby wyglądał tak, jak ja tego chcę.
- To brzmi jak zabawa? Ty chyba nie chcesz stworzyć dzieła, tylko zabawkę? Ojciec nigdy nie interweniuje w życie.
- Właśnie i dlatego część ludzkich światów ginie w chaosie. Przecież jeśli będziemy wszystkim odpowiednio sterować, stworzymy najlepszy z możliwych światów. Taki to moglibyśmy pokazać ojcu już w fazie rozkwitu. Wtedy mógłbym dowieść mu, że mogę być twórcą nie gorszym od niego. I nie ma tu nic z zabawy.
- Dobrze, więc tak jak powiedziałam, pomogę – rzekła Etola, choć sama w duchu myślała – co ja właściwie robię.
Etola przeczuwała, że znowu dała się w coś wciągnąć. Jednak ciekawość i nuda zrobiły swoje. Na samym początku sceptycznie nastawiona do pomysł brata, kilkakrotnie nawet proponując przerwanie eksperymentu, powoli zaczęła odczuwać głęboką satysfakcję z udziału w potajemnym projekcie. Planetę, na którą wysłali DNA nazwali ziemią. W toku ewolucji udało się wyhodować pożądaną istotę – człowieka. Kiedy ludzie osiągnęli odpowiedni poziom rozwoju, Jehowa zaczął kontaktować się z nimi dając im wskazówki, co i jak czynić.
W zasadzie wszystko było łatwe tylko w teorii. Jehowa dość szybko zreflektował się, że tak naprawdę sam nie wie co robi. Jego ludzie zachowywali się w chaotyczny sposób, prowadzili między sobą wojny, cywilizacje rozwijali marne. Kiedy przekazał im treść, że jest jedynym bogiem, okazało się, że znaleźli się tacy ludzie, którzy uznali, że jest inny bóg i pomimo, że był wytworem ich fantazji, to właśnie jemu oddawali cześć i jego zasad słuchali. Nie do zniesienia był fakt, że systemy stworzone przez te fałszywe religie o wiele lepiej sprzyjały rozwojowi cywilizacji niż nakazy i zakazy Jehowy. Dawało to do zrozumienia, że jego interwencja w życie na ziemi dawała więcej złego niż dobrego. Wpływanie na ludzi okazało się szalenie skomplikowanym mechanizmem, z którego, zgodnie z zasadami Marona-Ha, rzeczywiście warto było zrezygnować.
To wszystko przerastało Jehowę, który będąc coraz bardziej zdegustowany wahał się czy nie zniszczyć ludzi i nie zacząć wszystkiego od nowa. Jednak żal mu było projektu i wstydził się pokazać przed siostrą, że jednak miała rację proponując przerwanie eksperymentu na samym początku. Przyglądająca się wszystkiemu z coraz większym niesmakiem Etola spróbowała namówić brata do zniszczenia ziemi i zapomnienia o wszystkim, zgodnie z wcześniejszym zapewnieniem – na wypadek gdyby coś poszło nie tak. Próby te spełzły na niczym ponieważ, opętany swoim małym światem Jehowa, nie dał się przekonać. Ciągle próbował poprawić swoje nieudane dzieło i pogrążał się w nim jeszcze bardziej. Skłoniło to siostrę do opowiedzenia o wszystkim ojcu. Okazało się, że Maron-Ha również zauważył, że jego syn zachowuje się dość dziwnie. Kiedy Etola weszła do pracowni ojca ten zaskoczył ją pytaniem.
- Czyj to był pomysł? – zabrzmiał surowo głos Marona-Ha.
- Jehowa nie chciał nic złego…, on tylko…, to wszystko miało być trochę inaczej…
- Mówisz bez ładu i składu. Gdzie jest Jehowa?
- U siebie w pokoju – odparła Etola.
Po chwili znaleźli się w pokoju Jehowy. Z postawy Marona-Ha i jego miny Jehowa wywnioskował, że tajemnica właśnie przestała być tajemnicą.
- I co? Jesteś z siebie dumny?
Jehowa milczał. Etola stanęła z boku i tylko obserwowała, co też z tego wyniknie.
- Wyobraź sobie, – kontynuował – że właśnie niedawno znalazłem twój projekt i przejrzałem go dokładnie. Piękny - drwił z nieukrywanym tonem – doprawdy cudowny świat stworzyłeś. Pogratulować. Przecież tyle razy mówiłem, że nie jesteś jeszcze gotowy. Budowanie światów to bardzo trudny proces. Zachowałeś się głupio. I jeszcze ten absurdalny pomysł z interwencją w życie na tej twojej ziemi. Macki mi opadają jak o tym pomyślę.
- Chciałem stworzyć świat na miarę twoich – odważył się Jehowa. – Sądziłem, że jeśli będę wpływał na to, co się na nim dzieje, będzie on lepszy. W wielu twoich projektach ludzie sami siebie doprowadzali do zagłady, myślałem że im trochę pomogę. Uczynię ich świat lepszym – tłumaczył się jak mógł najlepiej.
- I co się okazało synu?
- Stworzyłem paskudny świat – przyznał po chwili namysłu i ze spuszczoną miną Jehowa.
- Powiem ci więcej. Stworzyłeś jeden z najgorszych światów jaki był możliwy. Głównie mieszając się w jego sprawy. Nie wiem czy jestem sobie w stanie przypomnieć choćby jeden ze swoich najgorszych projektów, który byłby choć w połowie tak felerny jak twoja ziemia.
- Wybacz mi ojcze. Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie.
- Oboje powinniście się wstydzić – podsumował Maron-Ha spoglądając na syna i na jakby dotąd nieobecną Etolę. – Za karę ty – wskazał na Etolę – masz zakaz opuszczania pokoju przez tysiąc lat, natomiast ty – wskazał na Jehowę – przez dwa miliony lat. Będziecie mieli czas, żeby przemyśleć swój pochopny uczynek.
Przez chwilę wszyscy milczeli po czym Maron-Ha przemówił już zupełnie spokojnie.
- Niedługo rezygnuję z programu „życie 2” na rzecz trzeciej wersji. Odkryłem nowy sposób uzyskania form życia o wiele doskonalszy od poprzedniego. Jeśli na to zasłużycie, to tym razem pozwolę wam na samodzielne badania, oczywiście pod warunkiem, że będziecie na to gotowi, o czym tylko ja mogę decydować. Rozumiemy się?
Jehowa i Etola kiwnęli głową twierdząco.
- A teraz idziemy do pracowni. Trzeba zniszczyć ten nieudany projekt.

luty 2011