Bóg Tomasza



BÓG TOMASZA

„Dialogi posłyszane i spisane wbrew wiedzy Najwyższego.”






„Bogowie są różni. Każdy jeden niepodobny jest do drugiego. Łączy ich tylko jedna materia. Istnieją dopóty, dopóki są osoby oddające im cześć. Gdy tych zabraknie zaczynają bezwiednie zanikać, tak jak zanika poranna mgła, gdy słońce stanie w zenicie. Bóg Tomasza swoimi czynami wyróżnił się z tej zasady. Znikł na tyle szybko, iż nie było to bezwiedne odejście. Takowy koniec zapewnił sam sobie twierdząc, że może czynić wszystko i, że nie podlega żadnym prawom, które niechybnie żądzą wszystkim co jest. Opuścili go wszyscy i odszedł w zapomnienie.”



ROZDZIAŁ I
Rozmowa Boga z Tomaszem

            Tomasz siedział na skale patrząc na ściemniające się niebo, pokryte gęsto chmurami zapowiadającymi nocną ulewę. Skała ta znajdowała się na wzgórzu, które od wielu lat było świadkiem wielkich zdarzeń. To tutaj, od maleńkości przychodził Tomasz, aby usłyszeć głos Boga.
            Z dotychczasowej ciszy przeplatanej lekkimi powiewami wiatru wyłonił się gromki głos, który wyrwał siedzącego z zadumy.
            - Tomaszu!
            - Jestem Najwyższy. – rzekł pokornie sługa.
            - Przynoszę ci moją wolę.
            - Stanie się wedle niej. – odrzekł Tomasz posłusznym głosem.
            - Świątynia, jaką mi uczyniliście – przemawiał potężny głos – nie jest miła memu oku. Czy nie stać was na większą cześć wobec mnie. Czyż nie jestem Bogiem wobec was wszystkich?
            - Panie rzeknij tylko słowo. Czego za mało ujrzały oczy twoje?
            - Złota! Kości elefantów! Lapisów! Tego od was pożądam. – gromił Tomasza Bóg. – Czy chcecie sprowadzić gniew mój na siebie?
            - Ależ nie. – odparł przerażony sługa. – Pragnę teraz udobruchać oczy twoje i spełnię wolę twoją.
            - Tak też masz uczynić. – wybrzmiała odpowiedź, a raczej srogi rozkaz, po którym nastąpiła chwila ciszy.
            Tomasz stał na wzgórzu ze spuszczonym w dół wzrokiem, albowiem bał się Boga i ostatnią rzeczą jakiej sobie życzył było rozdrażnienie swoim spojrzeniem jego osoby. Wiatr rósł na sile dowodząc niezbicie, iż tej nocy ziemię zaleje od dawna oczekiwany deszcz.
            - Tomaszu! Abyś nie mówił, że twój Bóg jest mało szczodry zesłałem na twój lud deszcz, o który mnie prosiliście od kilku księżyców.
            - Niech będzie wywyższony twój majestat wobec wszystkiego i wszystkich, teraz i na wieki. – wyrecytował struchlały pasterz, któremu zwiększający się wiatr coraz więcej dawał się we znaki.
            - Oto i druga z rzeczy po jakie cię tu wysłałem.
            - Uszy moje słuchają o Panie nie mający początku ni końca.
            - Moich słów znowu nie słuchacie. Rozkazy na świętej tablicy przestały już być w poszanowaniu. Czy nie mówi jeden z nich, że nie będziecie brać sobie za  żony kobiet, które nie należą do ludu waszego? Czy wasze niewiasty są nie dość urodziwe, że pojmujecie za żony córki obcych plemion?
            - Tak też mówią owe rozkazy. Ja sam bez ustanku nawołuję aby się opamiętali ci, którzy tak czynią.
            Nagle skała na której stał Tomasz zatrzęsła się w swej podstawie. Sługa przewrócił się na ziemię zwalony niczym kłoda.
            - Jeśli macie me słowa w poniewierce uczynię wam srogą karę. Taka najlepiej przypomina o powinnościach wobec mej woli. – Ryczał potężny głos.
            Tomasz czuł wielki strach, albowiem srogi bywały kary Największego.
            - Tomaszu. Postanowiłem wygubić miasta Sadumum i Gomunum. – zabrzmiał nieodwracalny wyrok.
            - Panie. – odważył się odezwać pasterz – Czy raczysz w swojej dobroci oszczędzić tych, którzy te miasta zamieszkują, a którzy pokorni są wobec słowa twego, i winy nieposłuszeństwa u nich nie znajdziesz.
            - Śmiesz podważać słowo moje. – zabrzmiała odpowiedź na zuchwalstwo. – wygubię wszystkich! Nie ostanie kamień na kamieniu. Nie obchodzi mnie los tych ludzi. Kara musi być sroga i dać wam wszystkim nauczkę.
            Tomasz dawno nie rozgniewał Boga do tego stopnia. Jednak od czasu do czasu i to się zdarzało. Chciał prosić Boga o zachowanie od zguby jego kuzyna, który mieszkał w Sadumum, a słynął z bogobojności. Chciał wydukać błagalnym głosem wszystkie myśli, a mówiły mu one, że powinien wstawić się za niewinnymi.
Bóg w odpowiedzi wygłosił takie oto słowa:
            - Ocal tych, ocal tamtych. Boże daj to, Boże daj tamto. Jesteście robakami. Zasługujecie tylko na głód i choroby. Wciąż mało oddajecie mi czci, mało spełniacie moich wymagań. Nie wiem już co czynić, by nauczyć was rozumu. Czy chcecie drugiego potopu. Zastanówcie się!
            Nastąpiła chwila ciszy, po czym rzekł kończąc:
            - Zdania swego nie zmienię. Miasta staną w pożodze. Jednak zastanawiam się nad uchowaniem twego kuzyna od zguby. Może przez wzgląd na ciebie, boś jest mi bliski i już od wielu lat przychodzisz do mnie po moje słowo. Nie traktuj tego jako obietnicę. Muszę to przemyśleć. To jest nieważne. Przekaż moje słowa tak, abym ujrzał więcej pokory w waszych poczynaniach.
            - Tak też uczynię o Nieopisany. Twoje słowo i wola są sprawiedliwe, bo są twoimi życzeniami i pochodzą z ust twoich. A one są źródłem wszelkiej sprawiedliwości. – wyrecytował Tomasz myśląc, iż udobrucha tym Stwórcę, co też nieraz się udawało, gdyż był On zawsze łasy na pochwały.
            - Cieszę się, że zrozumiałeś me słowa. – odparł z dającym się usłyszeć uśmiechem, po czym dodał groźniejszym tonem – Teraz odejdź!
            Tomasz posłusznie odszedł ku namiotom, a wraz z jego odejściem zaczynał pokropywać deszcz. W głowie kołatały mu myśli, podług których powinien był wstawić się za nieszczęśnikami niesprawiedliwie wydanymi na pastwę losu. Niebawem jednak myśli te ucichły, a na ich miejscu pojawiły się takie: ja jestem tylko prostym pastuchem, sługą pana nie mającego początku ni końca, nie mnie wiedzieć co sprawiedliwe a co nie, On jest Bóg, On wie wszystko, Skoro tak kazał to znaczy, że jest to dobre, a przynajmniej konieczne…
            Takimi słowami tłumaczył sobie wszystko, wojując z wcześniejszymi myślami i tłumiąc je do skutku. Nad ranem zapewne nie pamiętał już zbyt wiele. W głowie miał tylko rozkazy.


ROZDZIAŁ II
Rozmowa Boga z Wężem

            Po odejściu Tomasza zza skały, na której ów siedział, wypełzał Wąż. Pojawił się przed nim drobnej postury starzec, porośnięty siwą niedbale splątaną szczeciną. Jego lico było tłuste a rysy rubaszne.
            - Wężu słyszałeś to co ja? – rzekł tym razem zwyczajnym ludzkim głosem, nie wzbogaconym, ani potężnym pogłosem, ani trzęsieniem gruntu, przez co wydawać by się mogło, iż jest to postać z goła inna, niż ta, która przemawiała do Tomasza.
            - Uważnie słuchałem. – Odparł Wąż
            - Więc nie muszę ci powtarzać, że twoim zadaniem jest przy następnej pełni spuścić sromotę na miasta o jakich mówiłem.
            - Tak też zrobię, ale czy mam ocalić kuzyna Tomasza?
            - Po co? To popsuje cały efekt. Czyż nie po to niszczę te miasta by ujrzeć widowisko. Genialny teatr zniszczenia zbliża się wielkimi krokami, a ta jedna osoba może wszystko popsuć. Kataklizm będzie przepiękny jeśli zginą wszyscy.
            - Myślałem, że przez wzgląd na Tomasza, który jest ci wierny ocalisz jego bliskich. Ale nie będę się tym frasował bo nie moja to sprawa. – odrzekł Wąż. – Wiedz jednak, że na twoim miejscu bym to uczynił. Wszak zasłużył Tomasz na dobroć.
            - Nie tobie mnie pouczać Wężu. Nie zapomnij na co ciebie stworzyłem. Nie mów mi więc, że żal ci tych nędznych robaków. Miasto stanie pożogą, a im nic nie będzie. Zaraz namnożą się znowu. Pamiętasz jak zesłałem ten cholerny potop aby wszystkie te wszy wyzdychały w wodzie. Miałem ja ich wtedy serdecznie dość. Traf jednak chciał, że kilku się uchowało, czego ja nie zauważyłem. Wnet się wtedy rozplenili i znów jest ich pełno. Jeślibym nie gubił ich co raz, to by niedługo cały świat zapełnili tak, iż po własnych odchodach i we własnej urynie stąpaliby niechybnie.
            - Tak. Wiem po co jestem stworzony i nie żal mi ich, ponieważ są mi obcy. – odparł Wąż.
            Bóg powiedział następnie takie słowa:
            - Co do Tomasza to nie licz na to, że się mi sprzeniewierzy. On od maleńkości był i jest ciemięga, i zapewne do końca swych dni takim pozostanie. Po to ja durni wybieram na swoich orędowników by mi w słowa nie wchodzili i nie zastanawiali się nadmiernie nad ich treścią. Tomasz ma być posłuszny i przekazywać moją wolę, co robi, muszę to przyznać, całkiem dobrze.
            - Może dlatego warto się mu odw… – ponowił Wąż, jednak ujrzawszy czerwoną od złości głowę Boga,  nie dokończył myśli.
            - Nie próbuj mnie rozsierdzić. Traktuję cię jak kompana, ale nie zapominaj, że jesteś moim sługą i na ciebie też mam sposoby.
            Wąż przeląkł się tych słów. Po nich nastąpiła cisza, którą zakłócał powoli padający deszcz. Nie był on sprawką Najwyższego. Bóg zawsze, gdy była susza obiecywał Tomaszowi deszcz i gdy widział, że ten się przypadkowo zbliża, gdy chmury pękały od nadmiaru wody, wzywał Tomasza i mówił: „Oto zesłałem ci deszcz. Znaj moją szczodrość.” Ciemny lud nigdy nie był w stanie pojąć tego zmyślnego oszustwa, ślepo wierząc, że kojące pragnienie kropelki wody pochodzą od niego.
            - Czy rozkażesz coś jeszcze? – przerwał ciszę Wąż.
            - Nie. Idź i czyń zarazę jako ci nakazałem. – usłyszał w odpowiedzi Wąż, po czym po pełzał w stronę księżyca. Na drugi dzień miasta miały stanąć w płomieniach. Taka była wola Boża.



ROZDZIAŁ III
Monolog Boga

    Następnego dnia miasta Sadumum i Gomunum ogarnęła zaraza i pożoga. Bóg przypatrywał się wszystkiemu z góry jak widz w teatrze. Minął jednak krótki czas i poczuł On wielki głód następnych krwawych zdarzeń i tak jak pies, raz spróbowawszy smaku krwi, łaknął jej coraz więcej i więcej by móc się nią zachłysnąć do woli.
        Bóg pragnął rozrywki. W końcu ludzie są jego własnością i po to tylko ich uczynił, aby zapewniali mu rozrywkę. Gdy znudził się marionetkami, które był stworzył dla Swojej zabawy, postanowił zmyślnie pozbyć się ich towarzystwa, raz na zawsze, wypędzając ich z raju. Aby mieć ku temu podstawy uczynił w samym środku swojego ogrodu drzewo o niesłychanie pięknym, tajemniczym wyglądzie i zakazał kategorycznie spożywania jego owoców. Następnie stworzył Węża, który miał wystąpić w roli kusiciela. Gdy ten spełnił swoje zadanie i nakłonił nieszczęsnych do złamania zakazu, Bóg z wielką złością zbeształ ludzi i nakazał im opuszczenie ogrodu. Dzięki temu, jak zwykł mawiać do Węża, nikt się już nie pałęta po Jego niebieskich włościach.
      W ten oto sposób zwykł obchodzić się z swoimi dziećmi. W zasadzie, było dla Niego sprawą bez różnicy, czy ktoś je mięso nieczyste czy uprawia miłość nieprzyzwoitą. Jego to nie dotyczyło. Przecież owo mięso nie w brzuchu Boga zalegało ino w tego, który sobie pofolgował. Strawa z takowego mięsa nie była nieczysta przez się, smakował podobnie i nikt po niej nie chorował. Nieczystość polegała na tym, że potrawa taka była zabroniona przez Boga. Podług swojego widzimisię kazał on wyryć na świętej tablicy właśnie takie, a nie inne zakazy i nakazał ludowi surowego ich przestrzegania.
         Tablicę tą otrzymał lud od proroka Majzizima, który przez 40 dni i 40 nocy siedział wysoko na wzgórzu i rył żelaznym dłutem w wielkiej kamiennej tablicy przykazania, jakie leniwie dyktował mu Najwyższy, poganiając przy tym przemęczonego starca.
     Jego bezwzględność wobec swoich dzieci przybierała najrozmaitsze formy. Bawił się wyśmienicie znęcając się nad ludźmi tak, jak małe dziecko wyrywające nóżki pajączkom, żuczkom czy innym stworzonkom. I tak dla przykładu obszedł się z Barahamem, któremu poskąpił potomstwa, a gdy na starość zdarzył się cud i żona jego powiła dziecię, zezłościł się do tego stopnia, że kazał złożyć je na całopalenie. Ojciec cierpiał okropnie prowadząc dziecko na rzeź, a był to człowiek bogobojny. Bóg bawił się rozkosznie patrząc na cierpiącego Barahama. W ostatniej chwili kazał wstrzymać nóż wycelowany w pierś syna i gdy już się wyśmiał do woli odpowiedział dla swego sługi, że to tylko taki żart był i, że niby tylko chciał sprawdzić jego oddanie.
       Bóg siedział na kamieniu dumając o tym jakimi to sposobami mógłby jeszcze poniewierać ludzkie plemię. Mówił na głos takimi słowami, a słowa te sprawiały mu tyle radości co napełniały poczuciem bycia najwspanialszym okrutnikiem:
      - Nie udali mi się ludzie. Przeklęte będzie ich plemię, bo ja tego sobie życzę. Ułomne je stworzyłem bo wolą moją było, by człowiek słaby i głupi patrzył na mnie i podziwiał doskonałość moją. Ha, mam ja dla nich koniec piękny. Słuchajcie góry, rzeki i lasy. Właśnie wymyśliłem zgubę ludzkości. Wy oto będziecie jej świadkami. Na waszych oczach wszystko co pływa, pełza, chodzi i lata w pył się w mękach straszliwych obróci. Nie uchowa się nic, czego ja sam nie uchowam. Dzień ten będzie dniem sądu, po którym nie będzie następnego. Rozliczę ja wtedy każdego i wymierzę karę surową podłóg swej woli. Zapytam wtedy – czy złożyłeś syna pierworodnego w ofierze, czy na cześć moją szczerze pieśni śpiewałeś, czy jadłeś tylko to co dozwolone z woli mojej? A jak się ostanie taki co i sto pytań przejdzie to ja mu wtedy odpowiem – więc uważasz, że zasługujesz na zachowanie od zguby bo wszystko czynisz podłóg mych rozkazów? – a gdy ten będzie już pewien łaski poczuje gniew mój. Odezwę się tedy – jesteś człowiek. Każdy jeden jest grzeszny bo od grzesznego przodka pochodzi. Twym praojcem jest ten, co owoc z drzewa zerwał wbrew mej woli. Więc niechybnie i ty jesteś grzeszny a nawet zasługujesz na większą karę, gdyż śmiesz się wywyższyć ponad swoją ludzką kondycję mówiąc, że nie masz w sobie skazy. Tak. To będzie najpiękniejszy spektakl jaki sobie stworzę.
            Po tych słowach rozpętał się wiatr niosący na wszystkie strony świata te oto słowa:

                        Przyjdzie Śmierć a za nią ciżba
                        Wnet do grzechu świat się przyzna
                        Niebo ciemna noc ogarnie
                        Cała ludzkość skończy marnie

                        Strawa w ustach cierniem będzie
                        Robak trzewia ich zdobędzie
                        Jęków ozwie się symfonia
                        Po czym będzie katatonia
           
                        Łydki ludzkie płomień smagnie
                        Ciała wszystkie wicher nagnie
                        A na skórę tyfus wejdzie
                        Kość strzaskana wszędzie będzie

                        A kto z mąk tych się ostanie
                        Temu tylko pozostanie
                        Patrzeć na te ziemie marne
                        Co na wieki będą czarne

            Pieśń ogarnęła świat a Bóg stał z dumnie wzniesionym czołem i śmiał się okrutnym, bezlitosnym chichotem dziecka, które było uczyniło ogromnego figla i z racji tego nie może posiąść się z radości. Zguba Sadumum i Gomunum stała się dla niego preludium do dzieła wielkiego zniszczenia.



ROZDZIAŁ IV
Druga rozmowa Boga z Tomaszem
           
            Tomasz zbliżał się do wzgórza, które od dawien dawna było miejscem w jakim spotykał się z Najwyższym.
            - Tomaszu!
            - Jestem Najwyższy – odpowiedział pastuch, kłoniąc czoło w pokornym geście.
            - Zgaduję, że wykonałeś zadanie jakie ci powierzyłem ostatnio.
            - Jak rzekłeś tak też uczyniłem. Kapłani nałożyli na wiernych wyższe podatki przez co świątynia błyszczy złotem.
            - A jak lud odebrał nawołanie do życia według praw moich? – spytał ucieszony Bóg
            - Panie, głosiłem wolę twoją, ale boję się, że przez głupotę swoją lud twój nie przyjął twego słowa należycie. – odpowiedział oczekując ataku gniewu.
            - Czy powiesz mi coś więcej? – spytał zaciekawiony Bóg
            - Zauważyłem, że coraz większe rzesze sług Twoich przestają składać ci cześć i oddają się pod opiekę fałszywych bóstw. Składają oni hołd nie Tobie, który na to zasługujesz  tylko takim bałwanom jak Aszeszarte, czy Babaal. Urządzają sobie na ich cześć bałamutne procesje, podczas których króluje nierząd i rozpusta zasmucająca wierne sługi twoje. Rozchełstane, otumanione kadzidłami kobiety wiją się w spazmatycznych jękach oddając się cielesnej rozpuście z pijanymi mężami.
            - Widzisz więc Tomaszu, że ludzkość to podłe stworzenia. – krzyczał gromko Bóg – Nie minęło dziesięć księżyców od zniszczenia Sadumum i Gomunum, a wy znowu budzicie mój gniew.
            Nastała krótka cisza, która przerażała swą pustką skulonego, trzęsącego się Tomasza. Po chwili Bóg powiedział do niego tymi słowami:
            - Tomaszu! Zadam ci pytanie.
            - Słucham cię panie – odpowiedział pokornie Tomasz
            - Czy wy ludzie, nie jesteście podłym robactwem niegodnym stąpać po ziemi?
            - Z wielkim smutkiem muszę przyznać ci rację, Panie wszystkowiedzący. Jesteśmy niegodni Twojej łaski – odpowiedział po chwili namysłu. – Sroga kara, jaką zesłałeś na te miasta została przez ludzi szybko zapomniana, a byli i tacy, co nie poczytali tego jako dzieło gniewu Twego. Nie wierzą oni w żadne bóstwa, a to co uczyniłeś uważają za zwykłe zjawiska natury.
            - Więc już chyba wiesz dlaczego tak srogo każę lud.
            - Tak panie. – przyznał ze smutkiem Tomasz, po czym dodał: - Wszechmocny, chciałem ci jeszcze powiedzieć o czym pasterze teraz rozmawiają.
            - Więc mów.
- Lud śmie oskarżać cię o to, że słowa twe są nic nie warte i zmienne jak nurt rzeki.
- Jak to? – spytał głośnym głosem Bóg
            - Ustaliłeś święte prawo, podłóg którego dziedziczyć dobra po ojcu może wyłącznie syn pierworodny, a jeśli takowego śmierć zabrała, prawa te przejmuje najstarszy z synów.
            - Tak napisałem na świętej tablicy. – rzekł Bóg
            - Część ludu ma ci za złe, że nie ukarałeś Bujaka za to, iż podstępnie odebrał pierworodztwo swemu bratu Zezawowi. – rzekł Tomasz, po czym nastała chwila ciszy i zebrał się na odwagę by powiedzieć: - Najbardziej zuchwali mówią, że gwałcisz własne prawa.
            - Tomaszu! – odezwał się rozsierdzony Stwórca. – Czy to nie ja jestem Bogiem? Czy to nie ja ustalam prawa i zmieniam je kiedy mi się podoba!
            Bóg krzyczał a Tomasz stał skulony wysłuchując jego gromkich słów. Dał On przyzwolenie Zezawowi, ponieważ ten mu się był spodobał. Szczególnie zyskał sobie boską sympatię z racji tego, że był bezwzględny wobec starszego brata.
            - Nie ma praw ponad moim majestatem. – krzyczał Bóg. – Ja jestem prawem! I powiadam ci, że dobra jest ta rzecz, którą ja za taką uważam. Podobnie złem jest wszystko to, co dla mnie za zło uchodzi. Czy rozumiesz słowa moje?
            - Tak o najmądrzejszy z mądrych.
            - Tak też przekaż ludowi.
            Tomasz pokłonił się nisko i odszedł w dół kierując się w stronę namiotów. Zastanawiał się nad słowami Boga swego i doszedł do wniosku, że jako marny okruch świata nie jest w stanie zrozumieć niczego poza swoją marnością.



ROZDZIAŁ V
Druga rozmowa Boga z Wężem

            Zza skały wyłonił się Wąż. Przypełzał do stóp Boga siedzącego na kamieniu. Był on mocno rozgniewany na lud swój.
            - Urządzę ja im krwawe przedstawienie. – wymówił jadowitym tonem Bóg.
            - Wiele krwi już upłynęło – rzekł Wąż
            - Znowu bronisz ludzi?
            - Nie. Są mi obcy. – odparł Wąż
            - Więc jest ci ich żal? – spytał ponownie patrząc podejrzliwie na Węża
            - Nie. Są mi obcy. Ja kieruje się tylko pewnym względem praktycznym. Bądź panie bardziej łaskawy dla swoich dzieci. Jeśli będziesz je krzywdził to odwrócą się od ciebie.
            - Czy ty aby nie próbujesz mi doradzać? – spytał rozgniewany Bóg, który nigdy nie lubił, gdy ktoś próbuję mu coś sugerować czy też doradzać.
            - Panie. Przebacz zuchwałość, ale czyż nie dlatego część ludzi odwróciła się od Ciebie oddając się w opiekę Aszeszarte. Trzymaj ich krótko jeśli taka twoja wola, ale nie lekceważ ich. – odrzekł Wąż.
            - Ludzie są głupi. – drwił najwyższy – są tacy, co zrobią wszystko czego zażądam. Baraham był zdolny zabić swojego jedynego syna. I ty twierdzisz, że takie naiwne stworzenie pożuci mnie dla innego Boga? Są tacy, co tak głęboko wierzą w moją sprawiedliwość i szczodrość, że choćbym zsyłał na nich wszystkie męki świata to i tak nie wyrzekliby się mojego imienia, stąpając nadal po ziemi z moim imieniem na ustach i zapewniam cię, że nie byłyby to złorzeczenia.
            - Ludzie są głupi ale do czasu. – Odrzekł krótko Wąż
            - Wejdź więc ze mną w taki oto zakład. Jest na ziemi sługa mój, który na pewno nie wyprze się mnie nigdy. Zwie się Hiobob. Ma umysł ślepy i bezkrytyczny. Idź i pokryj go sromem, odbierz mu wszystkie dzieci i trzodę, spraw by wszystko obróciło się przeciwko jego osobie. Wtenczas gdy człowieczyna straci wszystko pokaż mi go przeklinającego moje imię a dam ci świata kawałek na własność, gdzie nie będziesz Wężem tylko Bogiem. Urządzisz go podług swojej woli i uczynisz sobie własnego Węża.
            - Wejdę z chęcią w ten układ, chociaż chcę cię zapewnić, że jeśli posiądę ziemię o jakiej mówisz to nie uczynię na niej Węża. Jako, że sam nim jestem poradzę sobie bez tak szkaradnego sługi. – odrzekł Wąż.
            W jego słowach przemawiała złość, która ustąpiła miejsca strachowi. Wąż nie był zadowolony z tego, że został stworzony po to, aby wykonywać to czego Bóg swymi rękami czynić nie chciał. Źle czuł się w roli opozycji wobec boskiego majestatu najwyższego. Ale musiał wykonywać to, do czego został stworzony. Takie było jego przeznaczenie, którego nikt w świecie sam sobie nie wybiera.
            - Dziwny to będzie świat. – zadrwił Bóg – Kto będzie w nim kozłem ofiarnym, Na kogo będziesz zrzucać wszelkie zło ziemi?
            - Tego robić nie będę.
            - Jesteś głupi. Ale jeśli wygrasz, co zresztą nie będzie miało miejsca, to zrobisz to co ci się będzie żywnie podobało. – wymamrotał Bóg.
            - Ale ja z tobą chcę się planem mym podzielić. Mam ochotę zniszczyć ludzkość, tym razem na zawsze. Poczekajmy tylko na rozstrzygnięcie naszego zakładu.
            - Co zamierzasz uczynić, Panie?
            - Wolą moją jest aby wszystko co chodzi i pełza po ziemi w proch się obróciło. – powiedział z uśmieszkiem Bóg czekając na reakcję Węża.
            - Czy będę w tym brał udział? – spytał Wąż, który nie miał ochoty brać udziału w kolejnym Boskim widowisku.
            - Jak najbardziej. – śmiał się Bóg – Będziesz katem.
            - Zrobię co rozkażesz. – odparł z udawanym entuzjazmem.
            - Idź więc i czyń Hiobobowi cierpienie. Jak miną cztery księżyce spojrzymy na niego z góry i przekonamy się kto miał rację. – rzekł pewnie Bóg.
            Wąż oddalił się od Boga i popełzał w stronę namiotów. Miał już dość Boga. U podnóża góry zauważył idącego Tomasza. Miał wielką ochotę wyjść mu na spotkanie i przekonać, aby ten przejrzał na oczy i opuścił Boga, w którego był tak ślepo zapatrzony. Jednak nie podążył za nim. Było oczywiste, że Tomasz nie uwierzyłby w dobre intencje Węża, czy też poczyta to za sprawdzian wierności wobec Najwyższego. Mógł spróbować, ale ten na pewno rzekłby o wszystkim Bogu, przez co Wąż niechybnie poniósłby zgubę.
            Zaczął padać deszcz. Wąż postanowił już nigdy, nie wracać na wzgórze. Odszedł nie wiadomo gdzie i ukrył się aby przed srogą ręką Najwyższego. A Tomasz? Tomasz szedł pokornym krokiem obwieścić słowo Boże, bo taka była wola Najwyższego.

październik – listopad 2008