Trzy życzenia


TRZY ŻYCZENIA

czyli losu koleje nieubłagane



„Szczęście czeka na nas w pewnym miejscu,
pod warunkiem jednak, że nie będziemy go szukać.”
       Wolter

„Kiedy bogowie chcą nas ukarać, spełniają nasze prośby.”
       Oskar Wilde


Jak trzej bracia spotkali starca

Jak co roku, trzej bracia - Raman, Bobak i Manan - wybrali się na kilkutygodniową wyprawę do wielkiego miasta, gdzie mogli sprzedać z godziwym zyskiem plony jakie udało im się zebrać ze skromnego pola, które uprawiali. Pieniądze zarobione na targu nie były zbyt wielkie, ale wystarczyły na skromne życie w malutkiej wiosce, z dala od wielkiego świata. Ich rodzina prowadziła spokojny żywot, niewiele różniący się od żywotów innych zwykłych rodzin mieszkających w malutkich wioskach, z dala od wielkiego świata. Jednak w żyłach tych trzech chłopców płynęła młoda krew, obojętna na uroki spokojnej codzienności, za to wciąż domagająca się wrażeń, przygód i wielkiego świata.
Raman - najstarszy z braci - pragnął podróżować po świecie, być sławną personą, jadać kolacje z dostojnymi panami i paniami w pstrokatych kostiumach. Chciał być kimś bardzo ważnym, uwielbianym, o kim nieustannie szeptałyby urocze panienki rumieniąc się przy tym obficie. Na dworze wielkiego króla panował zwyczaj, że największe poważanie wśród wszystkich dworzan miał ten, kto z największą gracją potrafił kręcić plastikową obręczą na biodrach, puszczając jednocześnie bańki mydlane. Sztuka ta była powszechnie nazywana królewskim tańcem. Osoby, którym wychodziło to całkiem przyzwoicie, mogły liczyć na wysokie stanowisko urzędnicze, a najlepsi z nich zostawali nawet ministrami. Tak więc Raman nocami śnił o pięknych salach wypełnionych po brzegi bańkami mydlanymi oraz ludźmi podziwiającymi jego zapierające dech w piersiach wyczyny.
Bobak marzył o wielkim bogactwie. Najbardziej z całej trójki dokuczała mu bieda i nie znosił ciężkiej pracy. Gdy zasypiał po długim dniu spędzonym na polu śniła mu się wielka posiadłość z pięknymi budynkami, ogrodami i służbą czekającą na każde wezwanie. W królestwie, w którym żyli bracia nie było pieniędzy, gdyż panował tam handel wymienny, a największą wartość posiadały suszone owoce tere-fere, przypominające swoim smakiem owoce kakaowca, z tą różnicą, że wydzielały nieprzyjemny zapach. Z tego względu, gdy jakiś bogacz posiadał większą ilość suszonych owoców tere-fere, to trzymał je zawsze w specjalnych skrzyniach. Owoce miały przepyszny smak i dodawały siły, więc najbogatsi mogli pozwolić sobie, od czasu do czasu na skromny posiłek przyrządzony z tej niecodziennej waluty.
Najmłodszym z trójki - Manan - marzył o wielu rzeczach, ale tak naprawdę sam nie wiedział czego chce od losu. Zawsze uchodził za niezdecydowanego, dlatego gdyby znalazł na łące złotego ślimaka (w świecie trzech braci nikt nie słyszał o złotej rybce, za to każde małe dziecko znało historię złotego ślimaka opowiadaną do snu przez mamy i babcie) spełniającego trzy życzenia to zapewne nie wiedziałby co mu powiedzieć.
Bracia byli już w połowie drogi powrotnej, gdy musieli się zatrzymać z powodu silnej mgły. Była tak nieznośna i wszechobecna, iż każdemu wydawało się, że wypełnia nie tylko świat wokół ale i ich samych. W takiej sytuacji postanowili czekać. Wartę trzymał Raman, podczas gdy Bobak i Manan ułożyli się do snu z tyłu wozu.
Wszech otaczająca biel, zaklejała oczy Ramana, który na wpół śpiąc, na wpół czuwając kolebał się na siedzeniu. Byłby już prawie zasnął, gdyby nie widok wynurzającej się z mlecznej zasłony postaci.
- Kto idzie? – krzyknął wystraszony.
- Pozdrawiam dobry człowieku – odparł przyjaźnie ubrany w porwane łachy, stary mężczyzna.
- Mgła straszna dziadku, a wy wędrujecie? – spytał Raman
- Ano, zabłądziliśmy – powiedział starzec. – Idę tak już kilka godzin kijem w przód wymachując, żeby się nie wywrócić, nie potknąć przypadkiem. Z daleka idę i nie mam nic prócz łachów i worka na plecach.
Rozmowa zbudziła Bobaka i Manana, którzy skinęli głową na powitanie.
- Jeśli dziadek chce może z nami na wozie mgłę przeczekać i przysnąć trochę obok moich braci – zaproponował Raman.
- Jeśli dobrzy ludzie pozwolicie mnie staremu spocząć, to będę bardzo wdzięczny – odpowiedział starzec.
Wędrowiec ułożył się na wozie i po chwili słychać już było tylko chrapanie.
Rankiem mgła opadła. Chłopcy podzielili się ze dziadkiem tym co mieli do jedzenia i oznajmili, że muszą już ruszać w drogę. Starzec był bardzo wdzięczny za dobroć jakiej doznał więc postanowił powiedzieć im o pewnym sekrecie.
- Widzę, że z was dobrzy ludzie – zaczął starzec. – Powiem wam za to pewien sekret. Za tamtą górą jest taka mała jaskinia. Jeśli do niej wejdziecie spotkacie tam dziwnego stwora. Małe to, do kolan sięga, futrem obrośnięte, brązowe całe i po ludzku mówić umie. Kiedyś jak byłem w waszym wieku przez przypadek do jaskini trafiłem. Wystraszył mnie stwór, ale zaraz potem się okazało, że nie miał złych zamiarów. Powiedział, że spełni jedno moje życzenie – tu urwał na chwilę, widząc zaciekawione twarze chłopców patrzących z niedowierzaniem – powiedział, że spełni i tak się stało. Możecie pójść zobaczyć, czy aby stwór jeszcze tam nie siedzi.
- Żartujecie dziadku – roześmiał się Bobak.
- Dobrych ludzi nie okłamuję. Zło to wielkie – odparł. –  Jeśli chcecie to możecie pójść, jeśli nie to wrócicie do swojej wioski. Jednak jeśli się odważycie, pamiętajcie żeby dobrze się zastanowić zanim wypowiecie swoje życzenie.
- Nawet jeśli mówicie prawdę, to czy stwór jeszcze tam siedzi? Pewnie poszedł sobie gdzieś dawno – stwierdził Manan.
- Być może. Dawno to było, ale warto spróbować. Dziwne stwory mają to do siebie, że mieszkają w swoich gniazdach setki lat – rzekł dziadek.
- A jakie było twoje życzenie, które się spełniło – spytał Manan, nie mogąc poskromić ciekawości.
Dziadek uśmiechnął się i odrzekł:
- Poprosiłem o wielką mądrość i ją dostałem. Teraz jestem filozofem i tułam się po świecie. Mówię słowa, które tylko nieliczni rozumieją, za to większość ma je za nic, boi się ich lub się z nimi nie zgadza. Są też tacy, którzy mnie za to, co mówię nienawidzą, więc nie raz muszę uciekać to w jedną, to w drugą stronę by zachować życie.
Chłopcy patrzyli na starca z wielkim zaciekawieniem. Pierwszy raz widzieli na własne oczy filozofa. Właściwie nie wiedzieli kim taki filozof jest. Może poza wyjątkiem tego, że zajmuje się myśleniem. Ale myśleć to chyba każdy potrafi, tak jak pracować. Ale taki filozof to pewnie myśli tak jakoś inaczej, tak na swój sposób.
Po krótkiej chwili milczenia dziadek westchnął i powiedział:
- Jeszcze raz wam dziękuję i idę w swoją stronę. Życzę dużo dobrego. I pamiętajcie. Dobrze się zastanówcie zanim powiecie swoje życzenie.
- Już wyrośliśmy z bajek dziadku – podsumował Raman. – Nigdzie nie pójdziemy.
- Pójdziecie. Wiem o tym – odparł z przekonaniem człowieka, który widział naprawdę wiele. – Bywajcie.
Dziadek założył wór na plecy i ruszył w swoją stronę. Chłopcy weszli na wóz i ruszyli w swoją stronę, zastanawiając się w myślach nad słowami filozofa.
Przeżuwali je swoimi umysłami, co można było stwierdzić po tym, że żaden z braci nie odezwał się nawet słowem a minęło już sporo czasu. Milczenie przerwał najmłodszy:
- Słuchajcie mnie. A jeśli mówił prawdę?
Spojrzenie Ramana mówiło wszystko. To był dobry człowiek, ale na starość w głowie mu się poprzewracało.
- Może jednak spróbujemy – nie dawał za wygraną Manan. – Przecież to nam nie zajmie nawet połowy dnia.
- Mgła była. Mamy opóźnienie. – powiedział stanowczo Raman, jednak widząc spragnione wrażeń oczy swoich braci stwierdził, że myślą o tym samym i za nic nie uda mu się ich przekonać.
- Naprawdę mocno tego chcecie? – spytał
- Taaak! – krzyknęli z radości.
- Dobrze. Zajrzymy do jaskini, ale nie liczcie na to, że spędzimy tam cały dzień.


Życzenia trzech braci

Widok jaskini był zdumiewający. Wyglądała jak zbójecka kryjówka. Na jej ścianach wisiały skóry małych zwierząt, wszędzie wokół były rozsypane różnego rodzaju narzędzia, a na środku paliło się ognisko, nad którym skwierczał pieczony zając. Zza ich pleców wyłonił się mały stworek wyglądający jak chodzący na dwóch nogach bóbr o ludzkiej twarzy, dłoniach i stopach. Spojrzał na nich i wskazał miejsce przy palenisku.
Chłopcy byli wystraszeni. Nie wiedzieli czy mają się odezwać, czy czekać aż stwór sam coś powie. Raman zastanawiał się, czy aby na pewno nie wynikło z tego spotkania jakieś nieszczęście.
- Po źyczenie prziszli, ha – chrząknął dziwnym tonem stwór. – Ziadka fe mglie spotkali?
- Tak – odezwał się Raman.
- Nie bojom się wy. Ja nie zły, chodź griść potrafi.
- Dziadek powiedział żebyśmy przyszli – powiedział Manan.
- Dobzi, dobzi. Życzonia spełnię, ale zajomca zjiść ni dam – odpowiedział stwór. –Weźmi każdy muszelkie, pójdzie na łonkie powie po cichu życzonie do muszly i zamknie jom. Alie tak, co by inny ni słuszoł. Podem mie przyniecie. I się bedźe spełniać.
Chłopcy wzięli do rąk muszle i udali się na łąkę. Tak jak wczoraj byli przepełnieni od stóp do głów mgłą, tak dzisiaj przeszywał ich przerażająca ale i za razem fascynująca tajemniczość.
Raman obejrzał się za siebie i zobaczył oddalonych w różne strony braci. Przywarł muszlę do ust i powiedział szeptem:
- Chcę umieć najpiękniej na świecie kręcić na biodrach plastikową obręcz puszczając jednocześnie bańki mydlane.
W tym samym momencie, nieco dalej, Bobak  wcisnął w muszlę te oto słowa:
- Chcę mieć wielkie góry suszonych owoców tere-fere.
Manan stał na łące trzymając w ręku muszlę i nie mógł wydusić jakiegokolwiek słowa. Nie wiedział o co żądać. Do głowy przyszła mu tylko jedna myśl. Zaraz po niej powiedział.
- Chcę czegoś, co jest dobre dla mnie, czymkolwiek to jest.
Po chwili trzy wystawione ręce podały dziwnemu stworkowi muszle. Wziął je w dłonie, potrząsnął jak grzechotką i przyłożył kolejno do ucha.
- Spełni śe. Mogą iść. Niek tilko każdi obiedza, że kidyś tu kogo do mni wyślę. Każdi jednom osobe. – powiedział stwór.
- Dobrze. Obiecujemy – odrzekli chórem chłopcy.
Stwór odwrócił się plecami, zasiadł przy ognisku ułamał kawałek zająca i zaczął go łapczywie skubać. Nie minęła chwila a jaskinia, która przed chwilą stała przed nimi, znikła za  mglistą zasłoną. Teraz widzieli tylko skałę, tak jakby jakieś magiczne wrota zamknęły się przed nimi tak szybko, że nie zdążyli nawet mrugnąć okiem. W wielkiej mieszance milczenia, podekscytowania, strachu i mnóstwa innych uczuć powędrowali tam, gdzie zostawili swój wóz. Wkrótce wydarzyły się trzy rzeczy, które zmieniły ich życie na zawsze.


Dzień pełen niespodzianek

Manan obudził braci głośnym krzykiem. Siedział na wozie i macał swoje plecy rękami. Chłopcy na początku nie mogli dojść, o co mu chodzi, jednak po chwili stwierdzili, że młodszy brat wydaje się szerszy niż zwykle. Na plecach w ciągu zaledwie kilku godzin snu wyrósł mu sporych rozmiarów pękaty garb.
-  Chłopaki, co mi jest – sapał Manan. – Dlaczego mi to wyrosło?
- eeee… - odezwali się, gdyż nic sensownego nie przychodziło im do głowy.
Niecodziennie widzi się aby garb pojawiał się w ciągu jednej nocy.
- To ten stwór to sprawił – wydedukował Raman. – Mówiłem wam, żeby tam nie iść. Miałem złe przeczucie.
- Co teraz zrobimy? – odezwał się Bobak.
- Nie wiem. Chyba będziemy musieli udać się do stwora i poprosić go o zdjęcie uroku – stwierdził najstarszy z braci, przez umysł którego przemknęło pytanie, co przydarzy się jemu i Bobakowi.
- Ruszamy – rzekł po chwili stanowczo.
Po godzinie Manan nieco się uspokoił, ale nadal badał dłońmi nową część ciała, tak jakby strzępki nadziei podpowiadały mu, że to jakieś chwilowe złudzenie lub po prostu sen. Jednak nie przypominał sobie snu, w którym czułby słony smak w ustach.
Gdy dotarli na miejsce zauważyli, że jaskinia znikła. Na próżno byłoby szukać stwora. Najwyraźniej swoim magicznym zwyczajem zaszył się gdzieś indziej oczekując na kolejne ofiary. W tym momencie Manan zaczął tracić nadzieję na odwrócenie uroku. Chłopcy mogli go tylko pocieszać.
- Nie martw się. W wiosce stary znachor obejrzy, może coś poradzi – przekonywał Bobak samemu nie wierząc w to co mówi.
- Nie wiem co ja teraz zrobię – smucił się Manan. – Chyba będę się musiał z nim nauczyć żyć.
Minęło trochę czasu. Chłopcy milczeli. Zazwyczaj jeżdżąc w daleką podróż podśpiewywali różne wesołe piosenki, aby umilić sobie znój podróży. Teraz nie mieli jednak nastroju na wydobywanie z siebie innych dźwięków niż sapnięcia powodowane bezradnością sytuacji.
Z zadumy wyrwał ich dobiegający z oddali głos. Na horyzoncie, wprost przed nimi pojawił się kolorowy wóz a wraz z nim niosła się wesoła muzyka. Rozbawiona świta wstrzymała konie. Siedzący na przedzie mężczyzna w fikuśnym kubraczku i czapce z piórkiem, skinąwszy zwrócił się do chłopców z pytaniem.
- Nie jesteśmy tutejsi. Szukamy jakiejś gospody na postój. Czy możecie nam wskazać, gdzie możemy się udać?
- I my nie tutejsi. Ale pół dnia drogi stąd widzieliśmy tablicę wskazującą drogę do wsi. Był i znak gospody – odpowiedział Raman.
- Och to dobrze. Przydałoby się coś zjeść suto i wypić krztynę – mrugnął z uśmiechem mężczyzna. Jedziemy na dwór króla Obiego na doroczny festyn królewskiego tańca. Niestety nieszczęście sprawiło, że podczas podróży zmarł jeden z artystów, a przygotowaliśmy wspaniały układ. Poszukujemy kogoś na zastępstwo. Znacie może jakąś osobę, która para się tą sztuką?... Ale racja, wy nie tutejsi. Zapytam w gospodzie.
- Ja mógłbym go zastąpić – powiedział bez zastanowienia Raman, tak jakby był powodowany jakimś zaklęciem. – Ćwiczyłem trochę.
- No to widzę, że fortuna nam sprzyja. Przyjmuję cię! – krzyknął z entuzjazmem. – Nazywam się Tupu i jestem znanym nauczycielem i trenerem królewskiego tańca.
Raman spojrzał na braci. Poczuł się głupio na myśl, że chce zostawić ich, zwłaszcza teraz, gdy Mananowi przydarzyło się takie nieszczęście. Przez chwilę chciał powiedzieć, że musi się zastanowić, jednak zaklęcie jakim był powodowany zaraz miało przemówić za niego. Uznał, że bracia go zrozumieją. Obrócił się w ich stronę i rzekł:
- Chłopaki, nie bądźcie na mnie źli. Wiecie, że zawsze chciałem sprawdzić się w królewskim tańcu. Teraz mam ku temu sposobność, która może się już nigdy nie powtórzyć. Nie zostawię was samych na roli. Po festynie wrócę na pewno.
Bracia kiwnęli głowami na znak akceptacji. Nie podobało im się to, jednak nie chcieli stawać na drodze do spełnienia młodzieńczych marzeń brata.
Wszyscy rozstali się w przyjaźni. Raman pojechał wraz z wesołą trupą do gospody, natomiast Bobak i Manan ruszyli w rodzinne strony.


Drugi dzień równie pełen niespodzianek co pierwszy

Bobak i Manan jechali gościńcem w stronę domu. Zaledwie kilka dni dzieliło ich od rodzinnych stron i zasłużonego odpoczynku. Manan przyzwyczaił się, że na plechach rośnie sobie garb i nie macał już go rękami. W duchu ciągle miał nadzieję, że jest sposób aby się go pozbyć. Bobak rozmyślał o starszym i młodszym bracie. Przecież to, że Raman udał się na dwór króla Obiego nie było przypadkiem, tylko spełnieniem życzenia. Skoro tak to czemu Mananowi wyrósł garb? Na to pytanie nie był w stanie sobie odpowiedzieć. Z całej trójki, tylko jemu nic się nie wydarzyło. Odnosił wrażenie, że wredny stwór zakpił sobie z nich, jednemu spełniając życzenie, drugiemu szkodząc, a jego zwyczajnie oszukał.
Gdy chłopcy wjechali w wąwóz postanowili zboczyć z drogi na kilka godzin, aby wykąpać się w górskim strumyku. Co roku wracając do domu przybywali w to miejsce. Tym razem zapuścili się nieco dalej, gdzie odkryli wodospad spływający do sporego jeziorka. Manan wszedł do wody tylko na chwilę, po czym przysiadł sobie przy brzegu i moczył nogi, natomiast Bobak chciał się jeszcze trochę popluskać w wodzie.
Wtedy wydarzyła się rzecz, która na początku była straszna a później dała im wiele radości. Ziemia zatrzęsła się, co spowodowało obsunięcie skały, której kawałki spadły do wody, o mało nie zabijając Bobaka. Jakież zdziwienie pojawiło się na ich twarzach, gdy razem z tymi odłamkami wpadły do wody owoce tere-fere, które unosiły się po powierzchni.
- Bobak! Nic ci nie jest – krzyczał śmiertelnie wystraszony młodszy brat.
- Nie, nic mi nie jest. Spójrz – wychylił w jego stronę dłonie z owocami.
Na ten widok Manan uśmiechnął się od ucha do ucha. W samej dłoni jego brata było tyle owoców, że można za nie było kupić krowę, lub dwie owce.
– Nie wiem skąd się wzięły, ale mam wrażenie, że tam na górze jest ich więcej – krzyczał podekscytowany. – Pójdę i sprawdzę.
- Bobak spójrz na wóz – pokazał palcem Manan.
Cały dobytek jaki ze sobą wieźli przygniotły skały. Wóz był roztrzaskany na drobne kawałki.
- Nic nie szkodzi. Na górze musi być tego więcej. Kupimy dziesięć wozów. Dobrze tylko, że odwiązałeś konia na popas. Spłoszył się ale wróci. Poczciwa szkapa.
I tak marzenie Bobaka się spełniło. Za górą znajdowało się ogromne zagłębienie wypełnione spuchniętymi od owoców krzakami. Po niedługim czasie wrócił do pilnującego wozu brata, czekającego cierpliwie i w podekscytowaniu.
- Bracie, jesteśmy bogaci. Teraz nasz los się odmieni. A dla ciebie znajdę najlepszych lekarzy i pożegnasz się z garbem. Musimy teraz się zastanowić co z tym zrobić? Myślę, że najlepszym rozwiązaniem będzie jeśli tutaj zostanę i przypilnuję tego miejsca. Ktoś mógłby je odkryć. Za tydzień wrócisz z ojcem i we trójkę zajmiemy się transportem, suszeniem i pomysłem jak ukryć skarb.
- Dobrze, tak zrobimy! – uśmiechnął się Manan.
Wziął w torbę trochę prowiantu, jaki udało się wygrzebać spod kamieni, przywołał konika i ruszył pędem w stronę domu. Bobak wspiął się na górę i z zapartym tchem podziwiał znaleziony skarb.


Raman na dworze króla Obiego

Trener artystycznej trupy nie mógł wyjść z podziwu. Podobnie Raman, który zatańczył po raz pierwszy w swym życiu.
- Niesamowite chłopcze! Nie widziałem jeszcze takiego talentu. Oj chyba kłamiesz mówiąc, że trenujesz od kilku lat.
- Nie skądże. Czy podobało się?
- Było niesamowicie. Kręcisz kołem z niespotykaną gracją, a bańki mają naprawdę finezyjne kształty. Uczynię cię głównym tancerzem w grupie. – Uśmiechnął się mężczyzna, klepiąc go po ramieniu.
Po wyrazie twarzy, nie trudno było spostrzec, że mężczyzna będzie się kurczowo trzymał Ramana, i kiedyś upomnie się o pieniądze należne mu za pomoc w odkryciu talentu. Raman wkraczał w wielki świat, dworskie konszachty i kliki, w których można się czasem zgubić i stracić wszystko, ale nie wiedział jeszcze o tym.
Na początku jego kariera zapowiadała się ciekawie. Gdy wystąpił przed królem, ten zachwycony jego przedstawieniem, bez chwili namysłu mianował go ministrem wojny, gdyż takowy urząd był aktualnie wolny. Swoją decyzję argumentował tym, że ktoś, kto w tak wyśmienity sposób puszcza bańki mydlane, musi także być perfekcjonistą jeśli chodzi o taktykę wojenną. Występ przysporzył mu wielu wielbicieli, zwłaszcza płci przeciwnej oraz nie mniej wrogów, zwłaszcza wśród tych, którzy poczuli, że tajemniczy przybysz robi im solidną konkurencję.
Raman przyjął stanowisko i rychło zapomniał o braciach. Pech jednak chciał, że między królestwem Obiego a sąsiednim państwem Utuluków wybuchła wojna. Konflikt pojawił się, ponieważ utulucki minister spraw zagranicznych rozbijał gotowane jajko od dołu, zamiast od góry, jak to się zwykło robić w królestwie Obiego. Fakt ten rozwścieczył wszystkich do tego stopnia, że postanowili go spalić na rynku. Aby jednak nie uchodzić za barbarzyńców zapewnili gościa, że jeśli przyzna się do błędu i zacznie ubierać jajka w normalny sposób to zachowa życie i będzie mógł bezpiecznie wrócić do domu. Ten jednak był tak zawzięty, że godzinę później okoliczne psy miały solidną, pieczoną wyżerkę.
Król postanowił zwołać naradę. Raman był święcie przekonany, że dotyczyć będzie ona wojny, jednak niedługo musiał czekać by zrozumieć jak bardzo się pomylił. Gdy wszyscy zebrali się w sali tronowej władca przemówił w ten sposób:
- Witajcie. Jak wiecie utulucki minister spraw zagranicznych obraził nas solidnie. Nasza odpowiedź może być tylko jedna – wojna! (Tu nastąpiło solidne uderzenie w stół, które zbudziło kilku śpiących dworzan). Tym zajmie się nasz nowy minister wojny, a teraz przejdźmy do sedna spotkania. Wczoraj wieczorem rozmawiałem z królową i doszliśmy do wniosku, że kolor różowy nie powinien się nazywać różowy tylko beżowy, natomiast beżowy mógłby się nazywać jakoś inaczej. Argumentuję to tym, że słowo różowy ma w sobie za dużo litery „r”, jest takie drapieżne, a przecież różowy to delikatny kolor. A słowo beżowy. Mmm… jest takie kremowe… Co o tym myślicie?
- Uważam, że król ma absolutną rację – odezwał się minister spraw poniedziałkowych.
- Ja też, i ja tak uważam – padło z różnych rejonów sali.
- Ale jak nazwiemy kolor beżowy? – odezwał się minister spraw czwartkowych. – Czy ktoś z państwa ma jakiś pomysł.
Na sali zrobiło się przez chwilę cicho. Raman nie mógł się nadziwić temu co widział i słyszał.
- Może „każowy” – zaproponował minister edukacji.
- Głupi jesteś – odezwał się jego wieczny rywal, minister wróżb dobrych. – „Każowy” jest za bardzo blaszany, te „k”, jest takie blaszane. Ja proponuję, słowo „mażowy”
- To ty chyba zgłupiałeś – rywal nie był dłużny. – Przecież to takie maślane słowo, a czy widziałeś kiedyś, żeby masło było beżowe.
- Widziałem, jak twoja matka takie zrobiła.
Po chwili wbiegły straże, które z trudem rozdzieliły szamoczących się ze sobą ministrów. Na sali zrobiło się tak gwarno, że król aż ochrypł przywołując wszystkich do porządku.
- Dworzanie uspokójcie się. W ten sposób nigdy nie dojdziemy do ładu. Niech zabierze głos Raman. On chyba, jako jedyny z was jest rozgarnięty, bo nie wykłóca się tutaj jak przekupka na rynku. Na pewno ma jakiegoś asa w rękawie. Drogi Ramanie czy masz jakiś pomysł?
- Królu. Uważam, że to jest mało istotne jak będzie się mówiło na jaki kolor. Są sprawy ważniejsze, na przykład zbliżające się wojska wroga. Mamy wojnę.
Wszyscy spojrzeli w skupieniu na Ramana.
- Jak to nie istotne! – oburzył się minister spraw czwartkowych. – Jeśli będziesz na wojnie dowodził wojskami i powiesz im, żeby strzelali w żołnierzy ubranych w każowe mundury to muszą wiedzieć czy każowy to ten różowy czy ten beżowy.
            - Poza tym, król i królowa uznali, że to bardzo istotne –odezwała się równie oburzona dama. – Przecież to jak mówimy odróżnia nas od takich barbarzyńców, jak choćby Utulukowie, co nie potrafią po ludzku jajka ubrać.
Na te słowa wszyscy zaczęli bić jej brawa i wygwizdali Ramana. Nawet sam król na tę chwilę zapomniał o cudownym tańcu młodego cudzoziemca.
- Chyba oszalałeś drogi Ramanie. Proponuję ci udać się na dłuższy spacer. Może otrzeźwi ci umysł.
Raman wstał i wyszedł z sali. Tuż za nim pomknęła jedna z dworek, z którą łączyły go od kilku dni łóżkowe uciechy.
- Ramanie! - krzyknęła za nim. Musimy pomówić, ale w osobliwym miejscu.
- Dobrze, chodźmy za murek.
- Oni są szaleni Lolo. Wkrótce będzie wielka wojna.
- Przestań z tą wojną. Będzie i się skończy. Spalą trochę wiosek, a my tutaj w zamku jesteśmy bezpieczni jak, jak… eh, nie w tym rzecz. O coś innego się rozchodzi.
- A o cóż tu mogłoby się rozchodzić? – spytał zdziwiony.
- O twoje życie!
- Jak to? – wystraszył się Raman
- Podsłuchałam jak kilku tancerzy mówiło, że pojawiłeś się nagle i przydałoby się abyś równie nagle zniknął. Nie udawaj, że nie wiesz. Narobiłeś im sporej konkurencji. Król byłby gotów cię adoptować, gdyby nie sprzeciw królowej, której znudziły się pogrzeby przybranych synów.
- Co ja mam teraz zrobić? – stał i patrzył na nią bezradnie.
- Musisz się ukryć, wyjechać stąd. Weź ode mnie ten nożyk. Może ocalić ci życie. Żegnaj.
Lola obróciła się i truchcikiem, z łzami na policzku, pomknęła przed siebie. Raman postanowił uciekać. Niestety nie udało mu się opuścić bram miasta. Ostatnią rzeczą jaką ujrzały jego oczy był solidnej wielkości młot na drodze, którego przypadkiem pojawiła się jego głowa. Przynajmniej tak mówiono na dworze.




Rozdział o tym, co robił Bobak oczekując na Manana i ojca

Bobak zbudował sobie szałas i pilnował skarbu. Minęło już pięć dni od kiedy jego brat wyruszył w stronę domu. Niebawem miał nadejść dzień kiedy powróci z ojcem. Głowę miał pełną coraz bardziej nie dających spokoju myśli. Początkową radość ze znalezienia skarbu zastąpił lęk.
Przede wszystkim czuł się niepewnie. Wiedział, że ciężko będzie we trójkę zebrać i zasuszyć owoce tak, aby nie dowiedział się o tym nikt postronny. A jeśli pojawią się zbóje? Trzeba byłoby wynająć własnych zbirów aby obronić się przed nimi. Jednak czym różnią się własne zbiry od obcych? I jedni i drudzy dla pieniędzy nie powstrzymają się przed niczym. Jeśli chodzi o lojalność to można liczyć tylko na najbliższych. Ale czy na pewno? Nawet jeśli nikt nie będzie dybał na jego życie, to z pewnością, gdy fakt się wyda, do jego włości będą zmierzać rzesze biednych proszących o łaskę.
Oj, dużo się w tej głowie Bobaka kłębiło myśli. Uznałem, drogi czytelniku, że dalsze ich opisywanie może cię znudzić, więc przejdę do rzeczy bardziej istotnych dla wątku owej bajki.
Przede wszystkim Bobak nic nie wiedział o wojnie, jaka wybuchła w tym czasie. Przez tą najbardziej kosztowną rozrywkę znudzonych monarchów, jego młodszy brat, zarówno jak i ojciec, nie mieli możliwości przybycia do niego. Poza tym, prowiant jaki udało mu się wydobyć spod kamieni właśnie się kończył. Owoce tere-fere są, jak wcześniej wspomniałem, jadalne i uchodzą za przysmak,  jednak Bobak wolał głodować, niż zajadać się wielce wartościowym pokarmem. Głodówka trwała pięć dni. Przez ten czas próbował znaleźć coś innego do jedzenia. Bał się jednak oddalić w głąb lasu, aby zapolować na zwierzynę. Nie mógł przecież zostawić swego skarbu. Gdy kiszki odegrały już wszystkie marsze świata, Bobak zmusił się do zjedzenia kilku owoców. Jednak aby nie przesadzić, ustalił sobie dzienny limit spożywania.
Nie musiał długo czekać na skutki niedożywienia. Poruszał się wolniej i z coraz większym wysiłkiem. Czuł się coraz gorzej i gorzej. Niedługo potem, do ogólnego zmęczenia fizycznego, dołączyło to psychiczne. Nasz bohater dostał najzwyklejszego w świecie obłędu. Codzienne halucynacje przeżuły jego umysł na papkę, która nie była już zdatna do jakiegokolwiek myślenia.
Nietrudno więc się domyślić, że zdziczałemu do reszty Bobakowi, o którego przebywaniu w tym miejscu nikomu nie było wiadomo, przyszło samotnie umrzeć w swojej złotej klatce.
Powiecie zapewne: – A może ktoś przechodził tamtędy? Przecież ktoś mógłby go spotkać, zauważyć. Można by było rozwinąć ten wątek, wprowadzić jakąś postać… - i takie tam inne pomysły. Niestety, nikogo takiego nie było w pobliżu, gdyż miejsce to było magiczne i istniało tylko dla wybranych. Kilka dni po śmierci naszego bohatera, trzęsienie ziemi powtórzyło się ponownie, grzebiąc owocowy skarbiec i samotnego marzyciela.


Dalsze losy Manana

Manan dotarł do wioski i opowiedział wszystkie przygody swoim rodzicom. Z niedowierzaniem słuchali oni historii syna, zastanawiając się co teraz począć. Rozmowę przerwał odgłos werbla zbliżający się do wsi nieubłaganie. Po chwili okoliczni mieszkańcy zebrali się przed pięknie wystrojonym żołnierzem na koniu, z dużą czapką na głowie i dwudziestoma pomagierami. Mąż ten na ramieniu miał trzy mieniące się na złoto paski co świadczyło o tym, że jest kapitanem. Wieśniacy ustawili się przed nim rzędem i z niecierpliwością oczekiwali na to, co zaraz powie.
Dowódca wyjął kartkę papieru, założył ogromne okulary i prężąc pierś zaczął czytać:
- Dekret jaśnie wielkiego króla Obiego, syna Babiego, wnuka Bobołaka III, miłosiernie nam panującego na ziemiach od rzeki Bystrej do rzeki Leniwej, od gór Ogromnych do gór Karlich… - Tutaj drogi czytelniku oszczędzę Ci trochę czasu i przejdę do konkretów (Oh, gdyby zebrani tam wieśniacy mieli tyle szczęścia co Ty).
- A więc, z racji tego, że nastała wojna wszyscy mężczyźni mają do wieczora stawić się w obozie polowym, w celu poboru do wojska – zakończył Dowódca.
Na twarzach wieśniaków wymalowało się przerażenie. Adiutant dowódcy przeszedł się przed zebranymi w celu przejrzenia ilościowego stanu osób kwalifikujących się do werbunku.
- imię, imię, imię… - liczył i zapisywał. –A ty garbaty jesteś zwolniony z werbunku – zwrócił się do Manana, na którego twarzy pojawiła się ulga.
Adiutant podszedł do starego, kulawego mężczyzny i zapisał jego imię na liście. Wszyscy się zdziwili. Dziadek nie był w stanie poruszać się bez laski, więc jak mógłby walczyć w szeregu razem z innymi żołnierzami.
- Przecież on jest niedołężny – odważyła się wyrazić swoje zdanie jedna z kobiet.
- To nic. Posadzi się go na wozie i będzie spełniał funkcję obserwatora kolumny marszowej – argumentował kapitan.
- Czemu więc nie weźmiecie Manana. Jest młody, zdrowy i silny – odezwała się inna z kobiet.
- Dekret królewski zabrania przyjmowania do armii garbatych. Szpecą oddział – skwitował kapitan.
Po tych słowach nikt już nie wdawał się z nim w dyskusję. Do rekrutów dołączył także ojciec Manana. Odchodząc uspokajał syna i żonę, że wszystko skończy się szczęśliwie i niedługo znowu się zobaczą. Wieczorem mężczyźni udali się do obozu, a na drugi dzień w południe już ich nie było. Wkrótce potem mieli wszyscy zginąć w zasadzce zorganizowanej przez utuludzki oddział plądrowniczy.
Manan i jego matka zostali sami. O nieszczęściu oddziału dowiedzieli się po kilku dniach. Manan postanowił zostać w domu dopóki sytuacja w okolicach nie ucichnie. Podróż do Bobaka była ryzykowna, poza tym musiał dbać o mamę.
Tak minęły dwa tygodnie. Front udał się hen daleko w stronę gdzie zachodzi słońce, a  Manan, za namową matki, osiodłał swego konika i ruszył w stronę wodospadu. Musiał przecież pomóc bratu.
Jadąc widział spalone wioski, ludzi niechętnie podnoszących zgarbione głowy, głuchych na wszystko co działo się dokoła. Los jest podły, skoro doświadcza ludzi tak wielkim nieszczęściem jak wojna. Manan bał się o matkę, braci i siebie.
Gdy dotarł do strumyka, w którym co roku kąpał się wraz z Ramanem i Bobakiem, począł szukać jeziorka i wodospadu. Po chwili zorientował się, że okolica wygląda nieco inaczej. Wszystkie charakterystyczne punkty jakie zapamiętał znajdowały się w innych miejscach, lub nie było ich wcale, gdyż ustąpiły innym. Wyglądało to jakby jakiś gigant poprzestawiał skały i drzewa tak, jakby były to klocki do zabawy. Manan zgubił orientację i długo błądził zanim udało mu się wrócić na gościniec. Tam czekało na niego kilka kolejnych przygód.


Dalszych losów Manan część druga

Manan zatrzymał się na postój i szykował się do drogi powrotnej. Nagle usłyszał zbliżający się powóz. Z daleka wypatrzył, że to Tupu, mistrz nauk tańca królewskiego, i jego wesoła świta. Na sam ich widok nie mógł się posiąść z radości. Jakież było jego zdziwienie gdy dowiedział się, że nie ma z nimi jego brata.
- Jak to? Jeśli nie jest z wami, to gdzie się podziewa mój brat?
- Niestety chłopcze. Miał wypadek – mówił ze smutkiem Tupu.
- Co mu się stało?
- Znaleziono go na ulicy martwego.
Manan nie odpowiedział nic. Pożegnał się ze świtą i w przygnębieniu podążył do domu. Czuł jak wojna zabierała mu kawałek po kawałku wszystko to, co miał najcenniejszego.
Pędząc w zamyśleniu traktem, o mało nie stratował małej dziewczynki, która jak duch pojawiła się na drodze, wyskakując z krzaków.
- Oszalałaś. Czy nie widziałaś, że pędzę na koniu? – skarcił dziecko Manan.
Dziewczynka rozpłakała się. Widząc to nasz bohater zszedł z konia i pogłaskał ją po głowie.
- No dobrze. Nie płacz już, nic się nie stało – pocieszał. – Co robisz sama w tym lesie?
- Uciekam – chlipała cichutko.
- Od czego uciekasz?
- Do wioski wjechały zbóje. Palili domy. Zabijali dorosłych i porywali do worków dzieci – urwała kończąc płaczem.
Manan wyciągnął z torby kawałek chleba i dał dziecku. Pytając dalej dowiedział się, że pogrom wioski miał miejsce wczorajszego dnia. Z opisu dziecka wynikało, że najeźdźcy mieli na głowach czapki z czaszkami. Był to symbol barbarzyńskich band, które słynęły z okrucieństwa. Na pewno oddział został wynajęty przez wroga i panoszy się teraz po okolicach grabiąc i paląc wszystko co napotka na swej drodze. Manan obiecał dziewczynce, że gdy tylko wojna ucichnie spróbuje odnaleźć jej matkę. Dziewczynka uśmiechnęła się w podzięce. Miała na imię Salabim.
I tak na głowie młodzieńca pojawiło się kolejne zmartwienie. Manan modlił się teraz tylko o to, aby jego wioska nie została splądrowana przez okrutnych siepaczy. Niestety podły los nie oszczędził mu widoku własnej chatki zwęglonej do reszty i ciał przyjaciół, z którymi jeszcze niedawno chodził do lasu, łowił ryby i bawił się przy ogniskach. Wszyscy mieszkańcy byli wymordowani. Mordercy przyszli w nocy, gdyż większość ciał spoczywała wiecznym snem w swoich łóżkach.
Cały świat wrzał jak garnek z zupą, w którym tonęło wszystko. Nigdzie nie można było czuć się bezpiecznie. Manan wziął ze sobą dziewczynkę i udał się do pobliskiego lasu, który znał od dziecka. Tam ukrył się na kilka miesięcy, aby przeczekać wojnę. Zbudował szałas i zadbał aby w ich brzuchach od czasu do czasu znalazło się trochę strawy. Szczęście im sprzyjało. Zajęcy było w brud. Leniwe wilki zadowalały się wszechobecną ludzką padliną.
Salabim polubiła swego opiekuna. Szybko rozkwitła między nimi więź dwójki ludzi, którym wojna odebrała wszystko.


Rozdział, który z braku pomysłu, będzie się nazywał kończącym

Pewnego dnia, podczas polowania Manan zauważył grupkę wędrujących ludzi. Dowiedział się od nich, że wracają do swoich wiosek, gdyż niedawno zwaśnione królestwa podpisały rozejm. Teraz można było zaczynać życie na nowo. Opuścił więc szałas i udał się w  okolice rodzinnych stron małej Salabim.
Przejeżdżając przez krainę widział jak spalone wioski żółwim tempem powracały do życia. Ludzie wychodzili z lasów, spotykali innych, szukali się wzajemnie. Co raz w oddali można było dostrzec, wyrastające jak grzyby po deszczu, szkielety przyszłych domostw. Były i radość, i łzy, gniew i kojący spokój. Zdawało się, że wszystkie emocje do jakich zdolny jest człowiek emanowały w każdym geście.
Manan wypytywał spotkanych o matkę Salabim. Nikt jednak nie był w stanie im pomóc. Już oboje stracili nadzieję, gdy jedna z kobiet poznała dziewczynkę. Okazało się, że jej matka imieniem Sim żyje i powróciła w rodzinne strony. Zamieszkała w obozie niedaleko stąd, gdzie powstawała nowa wioska.
Gdy Sim wraz z innymi kobietami prała bieliznę nad rzeką, ujrzała jeźdźca z dzieckiem na przedzie. Salbim zeskoczyła z konia i pobiegła w stronę matki. Długo trwały obie w uściskach wylewając łzy radości.
- Matko, to jest Manan. Dbał o mnie kiedy uciekłam z wioski – powiedziała mała.
- Dziękuję ci Mananie – oczy Slabim zdawały się nie mieścić wdzięczności. - Chodź do naszego obozu. Ugość się.
Szczęśliwa matka poczęstowała Młodzieńca tym co miała. W okolicy obozu mężczyźni budowali nową wioskę. Manan nie miał dokąd pójść, poza tym zobowiązał się wybudować dom dla Sim i małej Salabim, więc postanowił zostać w tym miejscu na jakiś czas. Jak się później okazało, ten jakiś czas stał się całym jego życiem.
Sim i Manan nie byli bogaci, nie mieli dużego domu ani drogocennych skarbów. Powiem wam w sekrecie, że Sim nie była piękna, jak to bywa w bajkach. Mieszkali w małej, zwykłej wiosce, gdzieś w wielkim lesie, nie różniącej się niczym od setek innych małych, zwykłych wioseczek. Mieli nieduży domek, trójkę dzieci i siebie. Tylko tyle, a jednak tak dużo.

sierpień-październik 2009